Z myślą o polskich londyńczykach
Ks. Ireneusz Skubiś
Po powrocie z Londynu analizuję wciąż moje obserwacje dotyczące polskiej emigracji. Przede wszystkim tej starej, żyjącej już kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt lat w Wielkiej Brytanii. Wiemy o jej silnych związkach z Polską, z Kościołem, z kapłanem. Myślę jednak, że wiemy o niej wciąż jeszcze za mało, niezupełnie znamy jej historię i problemy. Wiadomo, że przez wiele lat nie mieliśmy bezpośredniego kontaktu z tymi ludźmi, bo były ograniczenia paszportowe, wizowe. Teraz wiele się zmieniło. Trzeba zainteresować się życiem brytyjskiej Polonii, poczytać o niej książki, których wyszło już dość dużo. Ci Polacy tak wiele wycierpieli, do Wielkiej Brytanii przybyli pozbawieni własności, osieroceni, pokaleczeni przez wojnę. Musimy zgłębić ten rozdział historii, a ludziom, którzy tak wiele przeżyli, należy się dziś serdeczność i pamięć.
Dzisiaj do krajów lepiej rozwiniętych, również do Anglii, przybywają nowi ludzie. To jest już inna emigracja. Przyjeżdżają na krótko, w sytuacji bezrobocia i biedy w kraju chcą zarobić i mają zamiar wrócić do Polski.
Istnieje zasadnicza różnica między emigracją powojenną, która nie mogła wracać do kraju z obawy o swoje życie - co odważniejsi przypłacili to więzieniem, torturami czy innymi restrykcjami dokonywanymi przez komunistyczny UB - a tą obecną, która po zarobieniu określonych pieniędzy chce w Polsce zacząć normalnie żyć. Podczas gdy tamta Polonia jest związana z Kościołem, zorientowana religijnie i chętna do pracy na rzecz społeczności, dzisiejsi emigranci z Polski niekoniecznie lgną do Kościoła. Przybywają do nowych krajów z aktualnym bagażem swojej religijności. W ich świadomości Kościół to czasem ksiądz, którego opisano w mediach, na którego temat powiedziano coś złego. Ci młodzi ludzie często pochodzą też z rodzin, które nie mają żadnego wykształcenia religijnego, a ich wiedza w tej dziedzinie jest może na poziomie I Komunii św., do której jeszcze jakoś ich przygotowano, ale potem kontakt z parafią się urwał. W tamtych czasach wielu nie chodziło przecież na religię, szacuje się nawet, że 80% młodzieży szkół zawodowych w czasach PRL-u nie uczęszczało na katechezę w parafii. Pozakładali później rodziny, mają dzieci i dzisiaj te dzieci wyjeżdżają za Zachód. Mamy więc pokolenie ludzi dość ubogich religijnie, często bez podstaw katechizmu.
Księża, z którymi rozmawiałem zarówno w Ameryce, jak i ostatnio w Anglii, ale i we Francji, Włoszech i w Niemczech, apelują: powiedzcie młodym, którzy wyjeżdżają z kraju, żeby zgłaszali się do polskich placówek kościelnych, by się przedstawiali, zostawiali swoje adresy kontaktowe, zasięgali informacji. Żeby przychodzili nie tylko wtedy, kiedy zdarzy się wypadek, nieszczęście czy zaistnieje jakaś trudna sytuacja. Oczywiście, księża w miarę swoich możliwości zawsze okazują wtedy pomoc. Ale chcieliby też, żeby emigranci starali się uczestniczyć w życiu wspólnoty parafialnej, żeby angażowali się w liturgię, w pomoc duszpasterzom w dotarciu do ludzi może jeszcze bardziej zagubionych, żeby chcieli dzielić się swoim doświadczeniem. Czasem jest też tak, że daną placówkę, służącą przecież Polakom, trzeba utrzymać, a więc potrzebna jest też pomoc materialna.
Księża na emigracji pracują bardzo gorliwie - sam mogę o tym zaświadczyć. Jest to praca nieco inna niż w kraju, duszpasterstwo bardziej indywidualne i pomocowe i dlatego nie można ich tu zostawić samych. Tymczasem bardzo często zdarza się tak - w Polsce, niestety, również - że jeśli już wierni przyjdą na Mszę św. i ofiarują grosik na tacę, to nic ich już więcej nie obchodzi. Zdarza się, że ksiądz wszystko robi sam - sprząta, prowadzi kancelarię, wykonuje prace gospodarcze, dekoracyjne itp. Nie jest to łatwe, kiedy wierni nie okazują zrozumienia i nie wyrażają chęci pomocy. Sakrament chrztu św., który przyjmujemy, czyni nas członkami Kościoła, a członkostwo w Kościele to nie tylko uczestnictwo w niedzielnej Eucharystii. Ono oznacza udział w królewskim kapłaństwie Chrystusa. Jesteśmy odpowiedzialni za Kościół, bo zostaliśmy wezwani do jego zbawczej działalności.
Myślę, że należałoby pomyśleć o tym wszystkim także w kraju, w zwyczajnych już warunkach. To ciągle aktualne pytanie, jak być dziś chrześcijaninem, człowiekiem pomagającym Chrystusowi budować królestwo Boże na ziemi. Przyjęcie określenia christianus - usynowiony przez Chrystusa - niesie ze sobą pewne konsekwencje, przekładające się również na obowiązki względem swojej wspólnoty parafialnej.
Wydaje się, że katolicy w krajach, do których przybywamy, choć jest ich zdecydowanie mniej niż u nas, mają większą świadomość tych obowiązków wobec Kościoła. Niestety, brakuje tej świadomości współczesnym rodakom.
Zachęcam, byśmy wszyscy, a przede wszystkim nasza młodzież, jak najszerzej poznawali naukę o Kościele - eklezjologię, byśmy starali się dostrzegać wielki sens istnienia katolickich wspólnot, co szczególnie widać właśnie na emigracji, oraz byśmy ożywiali je wiarą, modlitwą i zaangażowaniem w ich funkcjonowanie. W tym także wyrazi się nasz patriotyzm.
"Niedziela" 49/2005