Dla roli złożyłem śluby postu i milczenia

Z Piotrem Adamczykiem, odtwórcą głównej roli w filmie "Karol - Papież, który pozostał człowiekiem", rozmawia Małgorzata Karnaszewska

Małgorzata Karnaszewska: - Jak w kilku słowach przekazałby Pan ideę filmu o Janie Pawle II?

Piotr Adamczyk: - Powtórzę to, co powiedział Giacomo Battiato: ten film mógłby mieć również tytuł Karol - Papież cierpiących. Ukazuje, jak Papież pochylał się nad ofiarami konfliktów, wojen... Jak blisko był zwykłych ludzi. To nie jest tylko zapis jego pontyfikatu. Mam nadzieję, że ten film przypomni nam o postanowieniach, o ślubach, jakie składaliśmy w momencie śmierci Jana Pawła II. Przywoła tamte emocje. Recepta na lepszy świat jest prosta - i Ojciec Święty nam ją przekazał...

- Pan również złożył wtedy jakieś przyrzeczenie?

- Tak. Jak wszyscy.

- Co podczas pracy nad filmem o Papieżu było dla Pana najważniejsze?

- Kontynuacja idei, jaką mieliśmy przy części pierwszej: chcieliśmy stworzyć portret niezwykłego człowieka, jego osobowości - nie naśladując czy kopiując Ojca Świętego, ale interpretując. Jednak w drugiej części filmu było to dużo trudniejsze niż w pierwszej.

- Dlaczego?

- Grając młodego Karola Wojtyłę, miałem pewnego rodzaju dowolność. Z tego okresu zachowało się tylko kilka zdjęć, prawie nie ma dokumentów. Grając Jana Pawła II, wiedziałem, że będę porównywany - niemożliwe jest jednak wierne odtworzenie tej postaci. Dlatego w filmie nie chodziło nam o to, by nakręcić kolejny dokument. Raczej o to, by namalować portret, który nam Ojca Świętego przypomni. Przekazać wzruszenia, emocje - dotknąć jego niezwykłej osobowości.

- Która ze scen była dla Pana szczególnie trudna?

- Najtrudniej było podjąć samą decyzję o zagraniu. Później, gdy zrobiłem już ten pierwszy krok, ubrany w białą sutannę, i gdy wypowiedziałem na planie pierwsze słowa - a było to w Afryce, bo produkcję zaczęliśmy od scen kręconych w RPA... - wpadłem już w kierat codziennej pracy.
Dość trudne były sceny, w których ukazujemy Papieża prywatnie. Tak naprawdę nie wiemy, jak wyglądało jego codzienne życie. Tam kamer i reporterów nie wpuszczano. Ale najtrudniejsza była decyzja o ukazaniu jego ludzkiego cierpienia. Agonii. Ten wybór reżysera jest niezwykle odważny. Gdy film miał projekcję w Watykanie, w oczach ludzi, którzy Jana Pawła II znali, którzy byli z nim w ostatnich chwilach, jego ochroniarzy, pielęgniarzy, pracujących tam księży, widziałem łzy. Jeden z pielęgniarzy podszedł do mnie i zapytał: "Skąd Pan wiedział, że to tak wyglądało?...".

- W Watykanie film widział również Benedykt XVI...

- Tak. Pierwszą część chciał zobaczyć sam Jan Paweł II. Przygotowywaliśmy się do niej, później odsuwaliśmy projekcję ze względu na jego chorobę. Niestety, nie dane mu było doczekać. Premierę przesunięto i film obejrzał już Benedykt XVI. Po projekcji wygłosił porywające, bardzo osobiste przemówienie. Mówił o wojnie, o nazizmie... Teraz zobaczył drugą część filmu. Miałem okazję siedzieć tuż obok, widziałem jego reakcje. Jego wzruszenie. Gdy na ekranie była scena zamachu, zasłonił rękoma twarz. Pamiętam moment, gdy po projekcji podano mu mikrofon. A on jeszcze przez długi, długi czas patrzył skupiony na biały ekran, na którym już nic nie wyświetlano. Zapaliło się światło, ludzie przestali bić brawo, czekając, co powie Papież... A on próbował uspokoić emocje. Czekałem w napięciu. Nagle Papież odwrócił się w moją stronę i powiedział: "Dziękuję". Zobaczyłem w jego oku łzę. Wtedy uświadomiłem sobie, że większej nagrody nie dostanę już nigdy.

- Jak wyglądało Pana przygotowanie do roli Ojca Świętego?

- Najtrudniejsze było samo "dotknięcie" osobowości Papieża. Do tego dochodziło aktorstwo techniczne. Mając 33 lata, musiałem być wiarygodny jako 80-latek. I we wszystkich etapach rozwoju choroby Parkinsona. Bardzo pomogło mi spotkanie z prezesem Stowarzyszenia Osób Dotkniętych Chorobą Parkinsona - Jerzym Łukasiewiczem. Tak naprawdę starałem się podejść do roli z każdej strony. Czytałem książki napisane przez Ojca Świętego, encykliki, spotykałem się z jego przyjaciółmi i bliskimi współpracownikami...

- Musiał się Pan też poddawać skomplikowanej charakteryzacji...

- Tak, były trzy etapy postarzania. W pierwszym - gdy Papież był tuż po konklawe - grałem jeszcze własną twarzą. Tyle że była naciągana i nakładano na nią tzw. starą skórę - ze zmarszczkami. Do tego miałem codziennie goloną głowę. Po bokach zostawał tylko wianuszek siwych włosów, na które nakładano peruki. W ostatnim etapie, gdy Papież był już u schyłku życia, na twarz naklejano mi aż siedemnaście kawałków silikonu. Fakt, że maska była w kawałkach, pozwalał na mimikę. Charakteryzacja trwała codziennie sześć godzin. Wstawałem o 4.30 rano. A gdy już "założyłem twarz", nie mogłem jeść - bo wszystko by się rozpadło.
Z kolei, by głos brzmiał naturalnie chropowato, starałem się przed zdjęciami w ogóle nie mówić. Po prostu: dla roli złożyłem śluby postu i milczenia...
Po dniu pracy moja skóra była zmasakrowana - bolała i szczypała, jakbym miał na twarzy ranę. Dlatego gdy jednego dnia miałem sceny z trzeciego etapu charakteryzacji, następnego grałem zawsze Papieża młodego. Po to, by skóra mogła odpocząć.

- A jak układała się Pana współpraca z Giacomem Battiatem?

- To reżyser niezwykle otwarty. Bardzo mi ufał. Uwierzył, że wiem o postaci Ojca Świętego więcej niż on sam. On miał za zadanie pokazać historię pontyfikatu, ja - sportretować osobowość. W wielu momentach czułem się współreżyserem, a nawet współscenarzystą - udało mi się wpleść do filmu wiele anegdot, opowieści zasłyszanych podczas rozmów z przyjaciółmi Papieża... Sam Giacomo nie miał takiej możliwości, bo nie mówi po polsku. Poza tym byłem dla niego konsultantem w dziedzinie polskiej mentalności. Fakt, że jestem Polakiem, był moim atutem.

- Ale słowa krytyki chyba jednak czasem padały...

- No właśnie nie padały! Reżyser miał do mnie pełne zaufanie. To była relacja wręcz jak syna z ojcem. I będę szczery: jestem przez to rozpieszczony! Na planie miałem okazję wtrącać się do wszystkiego - nawet do scenariusza. I teraz, na planie innych filmów, zdarza mi się czuć lekki dyskomfort. Proszę np. o kolejny dubel, ale to okazuje się niemożliwe. A u Giacoma pracę nad sceną kończyliśmy dopiero wtedy, gdy obaj byliśmy z niej w pełni zadowoleni.

- Po pierwszej części filmu zapewne widzowie traktowali Pana jak księdza...

- Tak. Czasem ludzie rozmawiają ze mną jak z osobą duchowną. Zamiast "Dzień dobry" mówią np. "Szczęść Boże".

- Ma Pan ciekawy zwyczaj: sadzi Pan drzewa, które nazywa imionami bliskich, przyjaciół. Czy po tym filmie pojawi się w ogrodzie następne?

- Sosna Karol już rośnie. Zasadziłem ją dwa lata temu.

- Czy wybierając kolejne role, ma Pan świadomość, że widzowie mogą nie zaakceptować Pana jako czarnego charakteru?

- Takie myślenie bardzo ogranicza. Aktor musi mieć różne twarze. Chodzi tylko o to, by były wiarygodne. Zresztą telewizja zawsze może przypomnieć jakiś film sprzed lat - a parę ról negatywnych już zagrałem, m.in. lekarza-śmierć, "łowcę skór", który zarabia pieniądze, wstrzykując swoim ofiarom pavulon. Widzowie mogą mnie też pamiętać jako negatywnego bohatera z serialu Na dobre i na złe. Mam świadomość, że role powinienem dobierać - i część propozycji odrzucam. Ale mam też nadzieję, że rola Jana Pawła II nie jest końcem mojej zawodowej drogi. Że to tylko kolejne skrzyżowanie.

- I w którą stronę pójdzie Pan dalej?

- Ostatnio zostałem zaangażowany do filmu Testosteron, gdzie zagrałem rolę komediową. W Teatrze Narodowym - we Władzy - wcielam się z kolei w Ludwika XIV - młodego króla, który myśli głównie o balecie i kobietach... Występuję w Teatrze Współczesnym w sztuce Namiętna kobieta. Dubbingowałem też żyrafę w filmie animowanym Madagaskar... Odrzucam tylko role w produkcjach czysto komercyjnych. I takich, które przekłamują historię.

- Nigdy Pan nie myślał o porzuceniu teatru? Zwłaszcza teraz, gdy wyjazdy na kolejne premiery - np. w Meksyku - trudno chyba godzić z grafikiem prób i przedstawień...

- Nie, bo praca w teatrze to ciągły trening. I kontakt z widzem, który bardzo się zmienia. Zmieniają się pokolenia, język, styl gry... Aktor musi być na bieżąco.

- A nie boi się Pan, że nagle ktoś z widowni rzuci na głos: "O, Papież tam stoi!"?

- To zdarzało się już trzy lata temu! Ruszyła promocja pierwszej części filmu o Papieżu i o tym, że dostałem rolę, pisały wszystkie media. Po pierwszym akcie Namiętnej kobiety, gdy opadła kurtyna, usłyszałem komentarz z pierwszego rzędu: "No, bardzo fajne... Ale na Wojtyłę to on nie pasuje!".

- Za rolę Jana Pawła II dostał Pan - w samych tylko Włoszech - kilkanaście nagród. Wygrał Pan też konkurs na najlepszy debiut roku...

- A do tego byłem gościem wielu programów w telewizji: talkshow, wiadomości... I bardzo się z tego cieszę, bo miałem okazję sporo Włochom o Polsce powiedzieć! Ale najbardziej nasz kraj - i naszą historię - przybliżył im film. I sam Ojciec Święty. Zresztą nie tylko Włochom. Czytając listy z całego świata, wiem, że wiele osób ma wyobrażenie o Polsce tylko dzięki temu filmowi - i dzięki osobie Papieża Polaka.

- Które słowa Papieża zrobiły na Panu największe wrażenie?

- Zapamiętałem je jako dziecko. Gdy podczas pierwszej pielgrzymki do Polski Ojciec Święty powiedział na placu Zwycięstwa: "Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze tej ziemi". Wtedy nikt jeszcze nie wierzył, że Związek Radziecki się rozpadnie. Ale ja już jako dziecko czułem, miałem wewnętrzne przekonanie, że tak właśnie się stanie! To brzmi naiwnie. Ale przecież wiemy, że właśnie wtedy zakiełkowało w nas to ziarno. Nagle poczuliśmy się jednością - nawet ci niby-czerwoni. Ta siła i jedność to chyba największy dar, jaki otrzymaliśmy od Ojca Świętego. Podobny zryw połączył nas zresztą w momencie jego śmierci.

- Czy Polacy zobaczą w kinach taki sam film jak widzowie na całym świecie?

- Tak. Tyle że w polskiej wersji językowej. I bardzo się z tego cieszę. Wydaje mi się, że jest nawet lepsza od oryginalnej - angielskiej. Papież w Watykanie rozmawiał przecież ze współpracownikami właśnie po polsku. Do nas też mówił po polsku - i takim go pamiętamy.

- A czy pracując nad dubbingiem i oglądając kolejne sceny ze swoim udziałem, miał Pan ochotę coś w filmie zmienić?

- Miałem okazję pewne rzeczy poprawić. Pracując nad polską wersją, mogłem dopracować charakteryzację głosu - bardziej naturalnie go postarzyć.

- Dzięki filmowi o Papieżu spędził Pan we Włoszech bardzo dużo czasu. Nie myślał Pan o tym, aby tam mieszkać i pracować na stałe?

- Na pewno zawiązałem tam wiele przyjaźni - i one powodują, że Rzym jest teraz moim miastem. Wiem, że będę za nim tęsknił. Ale z Polski się nie wyprowadzę! Gdy wróciłem po zdjęciach do kraju, wszyscy pytali: na jak długo? Myśleli, że skoro "tam" mi się udało, to już za granicą zostanę. Ale ja jestem przekonany, że głębi aktorstwa można dotknąć tylko w ojczystym języku!

"Niedziela" 41/2006

Editor: Tygodnik Katolicki "Niedziela", ul. 3 Maja 12, 42-200 Czestochowa, Polska
Editor-in-chief: Fr Jaroslaw Grabowski • E-mail: redakcja@niedziela.pl