Chciałbym, żeby wszyscy wrócili do domu

Z dr. hab. Krzysztofem Szwagrzykiem rozmawia Mateusz Wyrwich

MATEUSZ WYRWICH: - Lata stalinizmu w Polsce to dla badacza okres niezwykle wymagający. Z pozoru łatwy, bo jest dostęp do niemal wszystkich dokumentów. W rzeczywistości jednak niezwykle utrudniony, bo żyją jeszcze oprawcy, którzy uważają, że tylko wypełniali rozkazy. I starają się w tych badaniach, mniej lub bardziej bezpośrednio, przeszkadzać...

DR HAB. KRZYSZTOF SZWAGRZYK: - Ten czas to jedna z naszych największych białych plam. Są to lata 1944-56, czyli okres instalowania władzy komunistycznej w Polsce, a zarazem największego terroru. To jest czas, w którym, w moim przekonaniu, polskiemu społeczeństwu przetrącono w sposób ostateczny kręgosłup. Komuniści dokończyli dzieła hitlerowców i bolszewików. Straty, które wówczas poniósł nasz naród, były niezwykle dotkliwe i nie wydaje mi się, aby były do odrobienia.

- Oprócz publikacji z zakresu komunizmu podejmuje Pan inne inicjatywy związane z tym okresem. Bodaj pierwszą z nich była prezentowana we Wrocławiu w roku 1998 wystawa „Winni? Niewinni?”. Można było na niej obejrzeć fotografie zbrodniarzy komunistycznych. Oprawcom wystawa bardzo się nie spodobała. Za to cieszyła się ogromną frekwencją. Wędrowała po kraju, zaś w samym tylko Wrocławiu, w ciągu czterech miesięcy jej trwania, odwiedziło ją kilkanaście tysięcy osób.

- Wyszedłem z założenia, że siedem lat po upadku komunizmu jest wystarczającym czasem, żeby wreszcie móc pokazać ludzi, którzy doprowadzili do śmierci setki, tysiące Polaków. Wydawali wyroki śmierci, pracując albo w Urzędzie Bezpieczeństwa, albo w wojskowym wymiarze sprawiedliwości. Pamiętam, jak wówczas bardzo wiele mediów, głównie krytykując wystawę, używało argumentu, że nie powinno się prezentować wizerunków oprawców, ponieważ to… piętnuje tych funkcjonariuszy. A przecież są już starzy i wykonywali służbę w państwie uznanym na arenie międzynarodowej. Nie mieli zresztą wcześniej postawionego żadnego zarzutu, więc całą sprawę należy pozostawić wymiarowi sprawiedliwości.

- Doszło do kuriozalnej sytuacji, że musiał Pan zasłonić oczy zbrodniarzom.

- Rzeczywiście, to był niezwykle ciekawy element tego wydarzenia. Pracowałem wówczas w Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu we Wrocławiu. Organizowałem tę wystawę w ramach obowiązków służbowych. Na kilka dni przed jej odsłonięciem dostaliśmy informację z Warszawy, w której zawarto sugestię, aby zwrócić się w sprawie wystawy do Generalnego Inspektora Danych Osobowych - Władysława Kuleszy, aby mieć potwierdzenie, że wszystko jest zgodne z prawem. I otrzymaliśmy stamtąd odpowiedź, która przyszła już po otwarciu wystawy, że w świetle ówczesnego prawa pokazanie portretów zbrodniarzy może organizatorów narazić na konsekwencje. A były tam oprócz zdjęć takie informacje, jak: imię i nazwisko ubowca, sędziego czy prokuratora, data urodzenia i przebieg kariery zawodowej. Nie zgadzałem się z tą osobliwą interpretacją prawa dlatego, że ci ludzie pełnili funkcje publiczne, byli funkcjonariuszami państwa, a więc ich dane nie podlegają utajnieniu. Jednocześnie uznałem, że jeśli pokazanie wizerunku może narazić Komisję na konsekwencje prawne, to nie ma innego wyjścia, jak zasłonić oczy czarnym paskiem wszystkim funkcjonariuszom, prokuratorom i sędziom. A wśród prezentowanych na wystawie oprawców byli m.in.: sędzia Bronisław Ochnio, który wydał kilkadziesiąt wyroków śmierci; sędzia Włodzimierz Ostapowicz - ten ma ponad dwieście wyroków śmierci na swoim sumieniu; prokurator Filip Badner (Barski), kierujący w latach czterdziestych i później, pięćdziesiątych, najpierw prokuraturą w Rzeszowie, a następnie we Wrocławiu, odpowiedzialny za ogromną skalę represji.

- Kolejny etap Pańskiej działalności to decyzja o poszukiwaniu ofiar komunizmu. Co było inspiracją?

- Kiedy powstał IPN, wielu historyków w Polsce, w tym również ja, uznało, że jest to doskonała instytucja, aby ten zbrodniczy okres komunistyczny rozliczyć. Najlepszym zaś sposobem była publikacja dokumentów niedostępnych przed rokiem 1989. Nie mogliśmy się przy tym pogodzić z taką sytuacją, że kilkadziesiąt lat po wojnie nie znamy pełnej liczby ofiar komunizmu. Do dzisiaj zresztą nie wiemy, jaka faktycznie jest liczba ofiar. Nie znamy z imienia i nazwiska tych zamordowanych czy to potajemnie, czy też skazanych na karę śmierci i straconych. Rozbieżności między danymi szacunkowymi są ogromne. Nie znamy też do dzisiaj miejsc pochówku ofiar. O ile ta sytuacja była zrozumiała do roku 1989, o tyle trudno nam się z tym pogodzić blisko ćwierć wieku od upadku komunizmu. Wiadomo było, że na cmentarzu Osobowickim we Wrocławiu leżą ofiary komunizmu, ale nie było wiadomo, gdzie i jakie. W roku 2003 zapoczątkowaliśmy więc prace badawcze. Pierwszą ofiarą komunizmu, którą udało nam się odnaleźć, był kapitan Włodzimierz Pawłowski ps. Kresowiak, założyciel i dowódca dolnośląskiej organizacji niepodległościowej o nazwie „Rzeczpospolita Polska Walcząca”. Podczas kolejnych prac na tym cmentarzu udało nam się wydobyć kilkaset ciał, a zidentyfikować blisko trzysta. Później prowadziliśmy też prace na Opolszczyźnie w poszukiwaniu części ofiar zbrodni dokonanej na żołnierzach Henryka Flamego. Następnie w Szczecinie, gdzie ekshumowano i rozpoznano żołnierzy grupy „Boa”. I wreszcie w zeszłym roku rozpoczęliśmy prace w jednym z najbardziej zagadkowych miejsc na warszawskich Powązkach.

- Gdzie na „Łączce” albo inaczej - w kwaterze „Ł” na grobach ofiar komunizmu pochowani zostali zbrodniarze. Funkcjonariusze reżimu, którzy wydawali decyzje o ich zamordowaniu, m.in. Julia Brystgierowa, Roman Kryże. Jak Pan sądzi - dlaczego?

- Myślę, że był to typowy przykład wzorowania się na sowieckich, tak jak hitlerowcy, metodach zacierania śladów. Sami komuniści swój system polityczny uważali za wieczny. Pewnie więc wychodzono z założenia, że jeśli zostaną tam pochowane osoby tak bardzo zasłużone dla systemu komunistycznego, to nikt nie śmie zapytać o to miejsce. Jednak trzeba też dodać - i ja staram się to podkreślać - że na „Łączce” czy w polu w pobliżu „Łączki” są pochowani nie tylko ludzie zasłużeni dla komunistów. Nie, są tam też lekarze, inżynierowie, lotnicy. I chciałbym, byśmy o tym pamiętali. Inaczej skrzywdzimy tych ludzi.

- Przygotowanie takiej pracy poszukiwawczej to z pewnością ogromne przedsięwzięcie organizacyjne...

- Ogromne. We Wrocławiu wydobyliśmy 299 szczątków. Blisko 80 proc. udało nam się zidentyfikować. Mogliśmy już powiedzieć, że jest to pewien sukces. Ale wiedzieliśmy też, że tego typu poszukiwania ekshumacyjne i identyfikacyjne nie mają szans powodzenia bez stworzenia zespołu interdyscyplinarnego, składającego się z przedstawicieli różnych dziedzin wiedzy. I tego, co zawsze podkreślam - pasji. Bo to nie jest praca, którą się da wykonywać od 8.00 do 16.00 i później o niej nie myśleć. Bez pasji nie jest ona do udźwignięcia, nawet na krótki czas. Udało się nam wtedy powołać zalążek takiego zespołu. Dziś mogę powiedzieć, że od ponad roku mamy zespół składający się z historyków, antropologów, archeologów, biologów, genetyków, medyków sądowych. Połączenie wiedzy i umiejętności wszystkich tych specjalistów daje nam podstawy do tego, żeby z powodzeniem poszukiwać ofiar komunizmu i je identyfikować. To, że mamy kolejne miejsca, gdzie ujawniamy szczątki, to, że mamy kolejne nazwiska zidentyfikowanych osób, jest potwierdzeniem, że metoda, którą przyjęliśmy, jest słuszna. I tak należy dalej postępować. Ale praca tych ludzi wymaga ogromnych przygotowań logistycznych.

- Spory udział w Waszych pracach mają wolontariusze.

- Muszę przyznać, że wszędzie tam, gdzie jedziemy poszukiwać ofiar terroru komunistycznego, zgłasza się do nas wielu wolontariuszy. Jedni chcą popracować kilka godzin, inni - kilka dni. Jak choćby w Białymstoku, gdzie zgłosiło się ponad dwadzieścia osób. W tym roku w Warszawie mieliśmy kilkudziesięciu wolontariuszy. Przybyli nie tylko z Polski, głównie z Warszawy, ale również z zagranicy. Byli tacy, którzy brali specjalnie urlopy, żeby popracować na „Łączce”. Zgłaszają się do nas ludzie o różnych profesjach. Mieliśmy m.in. kleryka, studentów, urzędników. Byli Polacy z Anglii, Norwegii, Niemiec. Ludzie w różnym wieku - od 15 do 70 lat. To piękne, wzruszające i budujące, bo zadaje kłam lansowanemu przez niektóre media poglądowi, jacy to jesteśmy źli, niezainteresowani historią, niesolidarni itp. Nieprawda. Jeżeli Polacy uznają, że jakaś sprawa jest rzeczywiście ważna, że jest to sprawa o znaczeniu ogólnopolskim, to dają dowody nieprawdopodobnego poświęcenia i zaangażowania. Przykład „Łączki” właśnie o tym świadczy. Praca trwała tam kilkanaście godzin dziennie. W upale albo deszczu - w tym roku w maju w Warszawie niemal dwa tygodnie padało.

- Cały czas trwa kampania mediów lewicowych i liberalnych przeciwko ludziom, którzy walczyli o niepodległość kraju. Nasila się w okolicach Święta Niepodległości, rocznicy Powstania Warszawskiego czy Dnia Żołnierzy Wyklętych. Również w czasie Waszych prac...

- Zauważyłem, że od lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku próbuje nam się wmówić, iż powracanie do polskiej historii jest czymś wstydliwym, o czym nie powinno się w ogóle mówić. Jeśli już mamy powracać do naszej historii, to tylko w kategorii naszej odpowiedzialności za rzekome zbrodnie popełnione na Żydach, Niemcach i nie wiem jeszcze jakie. Zwróćmy uwagę, że od dłuższego czasu mamy taki przekaz historii w mediach populistycznych: jeżeli my, Polacy, tak bardzo upieramy się mówić o polskiej historii, to pamiętajmy, że ponosimy odpowiedzialność za zbrodnie tamtego okresu, czy to z czasów wojny, czy komunizmu. Odrzucam ten sposób narracji. A działalność, którą możemy realizować w IPN, jest konkretnym dowodem na to, że spraw w naszej historii niewyjaśnionych jest bardzo wiele i obowiązkiem państwa jest doprowadzenie do takiej sytuacji, że wszystkie rozdziały tej historii będą opisane, zbadane, udokumentowane i zamknięte. To, co teraz robimy, a więc poszukiwanie ofiar terroru komunistycznego, jest powinnością państwa wobec swoich obywateli. Uważam, że wszyscy oni powinni zostać odnalezieni i mieć godny pochówek. Przez lata byli bezimienni. Teraz powinni jako bohaterowie wrócić do swoich nazwisk i do swoich domów. Reakcja społeczeństwa pokazuje, że wbrew temu, co twierdzą media głównego nurtu, istnieje nadal ogromne zainteresowanie tym, by nasze działania były prowadzone, a ich efekty opublikowane. Myślę, że przed nami jeszcze wiele lat pracy i nie widzę możliwości, aby jakakolwiek instytucja była w stanie przerwać poszukiwania ofiar komunizmu. Wydaje mi się, że w tej chwili poszły one tak daleko, że ich zahamowanie nie jest możliwe. Sądzę, że nawet ci, którzy są przeciwko IPN i naszym działaniom, nie odważą się otwarcie wystąpić przeciwko otwieraniu grobów.

- Jakie jeszcze poszukiwania czekają Was w najbliższym czasie?

- Jak wspomniałem, w ubiegłym roku prowadziliśmy badania na Opolszczyźnie, szukając szczątków żołnierzy Henryka Flamego. I do nich wracamy. Podobnie we Włodawie - tu będziemy szukać prochów Edwarda Taraszkiewicza „Żelaznego”. Przed nami też badania w Gdańsku - w poszukiwaniu Danuty Siedzikówny „Inki”. Również prace w drugiej nekropolii - na cmentarzu Służewskim przy ul. Wałbrzyskiej w Warszawie, gdzie chowano pomordowanych w więzieniu na Mokotowie. Doszła nam też analiza materiałów, które zgromadziliśmy podczas prac poszukiwawczych na „Łączce”, i w tej chwili pracujemy nad tym, żeby znaleźć skuteczną metodę na to, aby móc rozpocząć trzeci etap prac na Powązkach, a więc wydobyć jeszcze około 90 szczątków ofiar komunizmu, które tam pozostały. Już wiemy, że one tam są…

* * *

Krzysztof Szwagrzyk - doktor habilitowany, autor i współautor wielu znakomitych książek dotyczących historii najnowszej. Pracownik IPN we Wrocławiu, pełnomocnik Prezesa Instytutu Pamięci Narodowej ds. poszukiwań miejsc pochówku ofiar terroru komunistycznego.

"Niedziela" 36/2013

Editor: Tygodnik Katolicki "Niedziela", ul. 3 Maja 12, 42-200 Czestochowa, Polska
Editor-in-chief: Fr Jaroslaw Grabowski • E-mail: redakcja@niedziela.pl