Z misyjnych szlaków

O życiu misjonarza pisze ks. Marek Woldan, kapłan archidiecezji częstochowskiej, który pracuje na misjach w Papui

Dzisiaj dalszy ciąg mojej misyjnej opowieści sprzed tygodnia. Wracając do Kupari, byłem już pierwszy raz na tzw. patrolu, czyli wyprawie do jednej z misyjnych stacji. Około godziny w błocie i wodzie powyżej kostek, trochę jak w dziecięcych latach. Zazwyczaj przy każdej parafii jest około 10 takich stacji. Do niektórych można dojechać samochodem, ale do pozostałych trzeba iść nawet 7-8 godzin. Aby odwiedzić wszystkie przynajmniej raz czy dwa razy w miesiącu, czasem wychodzi się na kilka dni, ale to jeszcze przede mną.

Zwyczaje, prawo

Z innych pierwszych doświadczeń na misji – zdążyłem już odwiedzić… sąd. Trochę to szumnie brzmi, bo jest to barak, do którego raz w tygodniu przybywa sędzia. Byłem tam jedynie jako obserwator w sprawie, jaką jeden z mieszkańców wioski założył przeciwko parafii. Twierdzi on, że dach budynku na spotkania młodzieży przy parafii, który był postawiony w 1973 r. i rozebrany w 2004 r., należał do niego i zażądał rekompensaty. Przy czym muszę dodać, że rekompensata jest tu jednym z głównych źródeł dochodu. Nawet jeśli w wypadku samochodowym zginie małżeństwo, rodzina zmarłej żąda odszkodowania od rodziny zmarłego, który prowadził samochód.
Pod wpływem kultury białego człowieka wykształcił się też zwyczaj płacenia rekompensaty za uderzenie dziecka. Jeśli np. zrobi to matka, rodzina ze strony ojca żąda odszkodowania. Rekompensatę płaci się za bardzo wiele rzeczy: za potrącenie świni, zagryzienie kury przez psa, skaleczenie kogoś. Nieistotne, czyja jest wina lub dlaczego do tego doszło. Istotne jest, że nadarzyła się okazja do zdobycia pieniędzy. Twój pies mógł zagryźć kurę sąsiadów na twoim podwórku, świnia mogła tuż przed twoim samochodem usiłować przejść na drugą stronę drogi, jakieś dziecko mogło skaleczyć się, w czasie zabawy w twoim magazynie. Nieważne, że się tam włamało. Papuas żąda, żebyś mu zapłacił. Przy czym nigdy nie działa to w drugą stronę. Białemu się nie płaci. On tu jest przyjezdny. Wszystko to, jak zresztą wiele innych rzeczy, nie odnosi się oczywiście do całej Papui, bo choć jest to jedno państwo, to jednak istnieją tu dość spore różnice kulturowo-zwyczajowe między poszczególnymi plemionami. Dla lepszego obrazu dodam, że jest ich tu, na Papui, około… tysiąca.

Stroje, ozdoby

Jeżdżę z o. Samem na stacje misyjne. Niestety, on odprawia tam w języku plemienia Huli. Poznaję ludzi i samego siebie. Uczę się gotować. Na razie ćwiczę na sobie i tych, z którymi mieszkam. Uczę się języka pidgin i gry w karty. To drugie wychodzi mi jednak lepiej. Przed przyjazdem tutaj ktoś mi powiedział, że wszystkie dni wyglądają tu tak samo. To prawda, tyle że tylko w odniesieniu do pogody – i to nie zawsze. Jedyne, co rzeczywiście wciąż jest takie samo, to długość dnia. Słońce wita Papuę ok. 6 rano i żegna ok. 18. Poza tym Papua jest mało przewidywalna. Wiem, że w przyszłości ta nieprzewidywalność stanie się dla mnie czymś tak powszednim, że nic już mnie nie będzie dziwić. Póki co, jest jeszcze kilka takich rzeczy. Trudno sobie wyobrazić w Polsce zdrowego na umyśle, dorosłego mężczyznę w damskim, czerwonym szlafroku, spacerującego środkiem ulicy, albo – dziecko w kombinezonie narciarskim w upalny dzień. Tu nikogo to nie dziwi – przecież to wszystko ubrania. Ostatnio ktoś nawet chwalił się przed moim kolegą, że umie już odróżniać ubrania męskie od damskich. Co do ubrań, jest tu dość duże zamieszanie. Na terenach, gdzie mieszkają ludzie z plemienia Huli, można spotkać jeszcze tradycyjne stroje: przepaska na biodrach podtrzymująca jakieś liście czy trawę; u mężczyzn często nakrycie głowy z wcześniej obciętych włosów. Do tego dochodzi malowanie twarzy i wąskie patyczki przełożone przez przebitą przegrodę nosową. W większości jednak ludzie przyzwyczaili się do nowoczesnych ubrań. Z tym że jeszcze nie do końca zrozumieli potrzebę ich prania. Przenikanie starego i nowego znajduje swój wyraz także w strojach. Czasem np. widzi się ludzi z przepaskami na biodrach i w białej koszuli z krawatem. Ważną część stroju Papuasa stanowi bilas, czyli ozdoba. Tu też pewne rzeczy mogą zadziwić: oprawki okularów bez szkiełek, zepsuty zegarek, plastykowa obwódka z wnętrza roboczego hełmu. Zresztą i hełm roboczy kilka razy widziałem w zastępstwie czapki. Można też zobaczyć kolczyki z agrafki czy spinacza biurowego oraz pierścionek z gumki (recepturki).

Normalność

Co do innych rzeczy czy raczej zjawisk wzbudzających jeszcze moje zdziwienie to widok ojca z synem wychodzących z buszu i niosących telewizor oraz odtwarzacz DVD. Bardzo często można tu spotkać chłopców czy mężczyzn trzymających się za ręce. W innych częściach świata byłoby to oznaką homoseksualizmu – tu jest to wyrazem przyjaźni. Co ciekawe – dziewczyny rzadko tu trzymają się za ręce. Oczywiście, to zadziwienie działa w obie strony. Nie zapomnę wyrazu twarzy pewnej pielęgniarki, która dowiedziała się nieco o polskich zwyczajach. Jechaliśmy do „szpitala” po jakieś lekarstwa. Po drodze korzystam z okazji, aby się czegoś dowiedzieć o chorobach w Papui, o ludziach i ich zwyczajach. Jak zwykle, co chwilę podnosimy ręce, aby pomachać wędrującym, czasem pozdrawiamy ich jakimś słowem. W chwili zamyślenia zastanawiam się, jak w moim kraju odbierani by byli ludzie, którzy do wszystkich napotkanych po drodze machają lub pozdrawiają. Podzieliłem się tym spostrzeżeniem z pielęgniarką: „Siostro – w Polsce, gdybyśmy tak wszystkich pozdrawiali, ludzie mogliby pomyśleć, że jesteśmy nienormalni”. Widząc jednak jej zdziwienie połączone z przerażeniem, próbuję nieco „rozcieńczyć” powagę słów przed chwilą wypowiedzianych: „To znaczy niektórzy. Inni pomyśleliby, że się pomyliliśmy, myśląc, że to ktoś znajomy. A młodzież to właściwie czasem tak robi i ludzie uważają, że jest to zabawne”. Dodaję jeszcze kilka wyjaśnień, ale na próżno. Po chwili milczenia pielęgniarka pyta z nieukrywanym zawodem: „Naprawdę pomyśleliby, że jesteśmy nienormalni?”.

Księża

Mijają kolejne dni wprowadzenia. Zbieram coraz więcej doświadczeń. Pośród nich – „senat meeting” – kwartalne spotkanie wszystkich księży z diecezji. To tam zapadają ważniejsze decyzje. Kiedyś odbywało się to w bardziej amerykańskim stylu.
Tu mała pauza – tego jeszcze nie wspominałem, ale dobrze jest wiedzieć, że początki diecezji Mendi, jak i obecne czasy mocno związane są z amerykańskimi kapucynami z prowincji św. Augustyna. Na początku było ich tu ok. 70. Teraz jest ich znacznie mniej – kilku ojców i kilku, może kilkunastu braci. Wciąż jednak mają dość poważny atut – jeden z nich jest biskupem w tej diecezji.
Ale wracając do myśli sprzed chwili, kiedyś odbywało się to w bardziej amerykańskim stylu, tzn. podstawą podejmowania ważnych decyzji w diecezji była demokracja. Teraz jest inaczej. Biskup podejmuje decyzje odgórnie, a księża już nie głosują. Zmieniło się to, gdy na senacie biskup postanowił przenieść szkołę dla katechistów do innej miejscowości. Tak się jednak złożyło, że dyrektor tej szkoły – polski ksiądz – miał inne zdanie. Ostatecznie polscy księża, będąc w większości, przegłosowali… biskupa. Prawda, że człowiek wciąż uczy się na błędach. Niemniej bardzo pozytywnie odebrałem całe to spotkanie. Dla mnie była to też okazja poznania ludzi, z którymi będę współpracował.

Pogrzeby

Ciekawym doświadczeniem był dla mnie udział w pogrzebie pewnej zacnej kobiety, który odbywał się w Tari. Śmierć, jak zauważyłem, jest tu bardziej celebrowana niż narodziny. Ludzie przygotowują tzw. hauskrai, co sprowadza się zazwyczaj do rozwieszenia plandeki, służącej jako dach. Jest też inne wyjaśnienie tego słowa – nie jako miejsce, ale czynność. Mianowicie przez kilka dni, do kilku tygodni, w tym miejscu gromadzi się rodzina zmarłego. Czasem może to być kilkadziesiąt, czasem ponad sto osób. Rozmawiają, jedzą, śpiewają, płaczą. W ten sposób wspominają zmarłych. W międzyczasie powstaje grób. Na tych terenach najpierw przygotowywane jest podwyższenie (jeden do dwóch metrów), następnie dołek w nim (czasem wyłożony cementem), a na wierzchu coś, co przypomina domek z oknami i drzwiami, często pomalowany i ładnie przyozdobiony.
Na innych terenach diecezji groby są nieco inne. Spotkałem kiedyś w okolicach Kuare coś, co wydawało się być budą dla psa. W zależności od tego, kto zmarł, zabija się odpowiednią liczbę świń. Zresztą świnie są tu miarą wielkości wszystkich uroczystości. W Polsce czasem mówi się: „To była wielka uroczystość – kilkunastu księży przyjechało”. Tutaj nigdy tego jeszcze nie usłyszałem. Słyszałem natomiast: „To była wielka uroczystość – zabito 60 świń”. Wracając do kobiety, o której wspomniałem, nie wiem, ile świń zabito, ale ludzi naprawdę było dużo. Nie towarzyszyłem im długo. Właściwie z o. Samem wpadliśmy na chwilę, gdy trumna z ciałem była w zborze. To też coś niecodziennego. Zazwyczaj ludzie nie wzywają księdza na pogrzeb. To ich obrzędowość. Ale skoro zorganizowali nabożeństwo, więc musiał to być ktoś ważny. Później dowiedziałem się, że ta kobieta prowadziła kilka sklepów w okolicy i pomagała innym. Jak wspomniałem, nabożeństwo odbywało się w zborze. Należy on do „United Church”. Ucieszył mnie ten ekumenizm w praktyce. Wcześniej słyszałem z innych terenów Papui o pewnych zatargach na podłożu religijnym. Ku mojej radości – widzę całkiem zupełnie coś innego. Ale to Papua…

Misyjne życie

Mój pobyt w Kupari powoli dobiega końca. Staram się więc nie stracić żadnej okazji do zdobycia nowych doświadczeń. Wraz z innym kapucynem – o. Antonim (z Indii) byliśmy dzisiaj na jednej z jego „out station”. Podczas Mszy św. miał miejsce obrzęd wręczenia Biblii katechumenom. Wciąż jeszcze wielu ludzi przyjmuje tu chrzest w dojrzałym wieku.
Znów nieco o szkole w Tari. Bywam tam czasami, zwłaszcza że to jakieś pół godziny samochodem. Kilka dni temu byłem świadkiem pięknej uroczystości, jaką jest bierzmowanie. Większość studentów mieszka w bursach na terenie szkoły, przez co nie mogą przyjąć tego sakramentu u siebie w wioskach. Toteż co roku bp Stephen przybywa tu, aby umocnić młodych chrześcijan przez ten sakrament. Tak też było i tym razem. Piękna uroczystość, wspólny posiłek, wiele dobrych słów, radość na twarzach młodzieży, jak i zresztą wszystkich. Niestety, nie trwa ona długo. Następnego dnia dowiadujemy się, że jeden z chłopaków, który przyjął bierzmowanie, usiłował wieczorem zgwałcić koleżankę ze szkoły. Niestety, na tych terenach radość i smutek, dobro i zło są bliskimi sąsiadami. A ta szkoła miała okazję przekonać się o tym wielokrotnie. Jest to najlepsza szkoła w diecezji. Nawet w notowaniach krajowych spisuje się nieźle, ale… W ubiegłym roku miał tu miejsce strajk studentów. Właściwie chodziło o jednego, który miał problemy, a że to dobry przywódca, to przyłączyło się do niego wielu innych. Zamknęli szkołę i zagrozili, że zabiją jednego z nauczycieli. Chodzili po terenie szkoły z maczetami i bronią palną. Przyjechała policja, ale zaprowadzenie porządku i powrót do zajęć trwały ponad miesiąc, a może i dwa.
To niektóre obrazy mojego misyjnego życia.

"Niedziela" 43/2008

Editor: Tygodnik Katolicki "Niedziela", ul. 3 Maja 12, 42-200 Czestochowa, Polska
Editor-in-chief: Fr Jaroslaw Grabowski • E-mail: redakcja@niedziela.pl