Według szacunków historyków ukraińskiego ludobójstwa - Ewy i Władysława Siemaszków, Ukraińcy na przestrzeni lat 1939-47 zamordowali ponad 200 tys. Polaków, a także setki Ukraińców ukrywających swoich polskich sąsiadów. Zamordowano również tysiące Żydów. Rzezi dokonano w blisko 5 tys. miejscowości na terenie 4 województw: lwowskiego, stanisławowskiego, tarnopolskiego i wołyńskiego. Do mordów dochodziło również po wojnie (Władysław Siemaszko, Ewa Siemaszko, „Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia: 1939-1945”).
Rzeź w dniu prawosławnych świąt
Jedną z pierwszych masowych zbrodni, jak odnotowują historycy, był mord w Parośli na początku lutego 1943 r. Zamordowano tam, w ciągu kilku godzin, 173 osoby. Przeżyło 12 osób, wśród nich kilkoro rannych dzieci. Pod koniec kwietnia w miejscowości Janowa Dolina, również w ciągu kilku godzin, zamordowano 600 osób. Zabijanie rozpoczęto w nocy z Wielkiego Czwartku na Wielki Piątek. Z końcem maja śmierć poniosło 170 osób w wiosce Niemodlin. Z kolei w sierpniu w Woli Ostrowieckiej zamordowano ponad 500 osób, w tym 200 dzieci.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Do największych zbrodni doszło 11 lipca 1943 r., w dniu prawosławnych świąt Piotra i Pawła. Wówczas to Ukraińcy zaatakowali o tej samej godzinie mieszkańców 99 miejscowości. Jednego dnia zginęło kilkanaście tysięcy osób. Historia nazywa ten dzień „wołyńską krwawą niedzielą”. Ukraińcy wybrali niedzielę i atakowali wsie i miasteczka, kiedy najwięcej mieszkańców szło na nabożeństwa. Mordowali w kościołach bądź pod świątyniami. I tak m.in. w miasteczku Porycko Ukraińcy wrzucili i zdetonowali pocisk artyleryjski podczas nabożeństwa. Zginęło wówczas ponad 100 osób. W niespełna godzinę Ukraińcy zabili na terenie samego miasteczka jeszcze blisko 300 osób. W Chrynowie w kruchcie ustawiono karabin maszynowy, zabijając w kościele ponad 100 osób. Poza tym zamordowano jeszcze ponad 50.
Ginęli dorośli i dzieci. Świeccy i księża. Palono żywcem. Zabijano widłami. Siekierami. Nabijano na pal… Historycy wyliczają blisko 150 sposobów bestialskiego mordowania.
Niszczono zresztą nie tylko ludzi, również dorobek ich życia. Majątki Polaków rabowano, zabierając nawet ubrania pomordowanych. Domy i obejścia palono. Także sady. Dziś po kilkuset polskich wioskach nie ma nawet śladu. Ukraińcy zrównywali je z ziemią, chcąc zatrzeć ślady ludobójstwa. Jednak w rzeczywistości - jak dziś mówią o tym zwolennicy OUN i UPA - „by zatrzeć ślady obecności Lachów na ukraińskiej ziemi”.
Ukraińscy sąsiedzi
Reklama
Blisko 90-letni dziś Zygmunt Maguza w czasie najazdu ZSRS na Polskę miał 14 lat. Mieszkał z rodzicami i młodszą o 3 lata siostrą na wołyńskiej kolonii w Chrynowie. Ojciec walczył przeciwko bolszewikom, za co został odznaczony dwukrotnie: Krzyżem Walecznych oraz Virtuti Militari. W 1923 r. otrzymał od polskiego rządu 12 hektarów ziemi na Wołyniu i wkrótce stał się zamożnym i szanowanym gospodarzem. Zaufaniem obdarzali go nie tylko Polacy, ale i dominujący w całej okolicy Ukraińcy, dzięki czemu niebawem został też wybrany radnym. Żyło im się szczęśliwie wśród ukraińskiej ludności. Wzajemnie się odwiedzali. Bywali na weselach, chrzcinach. - A mama była nawet matką chrzestną jednego z dzieci mieszanych małżeństw polsko-ukraińskich. Chodziła też na wesela ukraińskie, ponieważ pięknie śpiewała - wspomina dziś Zygmunt Maguza. - Również dumki ukraińskie. No i pieśni legionowe, których chętnie po ukraińskich domach słuchano. Po świętach Bożego Narodzenia zaś szybko rozbieraliśmy choinkę, żeby nasi ukraińscy sąsiedzi mogli ją ubrać u siebie, bo swoje święta obchodzili dwa tygodnie później… Byłem chłopaczek, więc tylko dorosłym się kłaniałem. Nie znałem złożoności stosunków polsko-ukraińskich. Więc kiedy to wszystko się zaczęło, nie rozumiałem, dlaczego Ukraińcy zamordowali z naszej rodziny 40 osób. Od kilkutygodniowego niemowlaka począwszy na ponad 80-letniej babci skończywszy. Mnie samego usiłowano zabić trzykrotnie. Raz nawet kopałem już sobie grób.
Jest rozkaz, żeby cię zabić
W kilka tygodni po napaści Sowietów NKWD wywiozło rodziców Zygmunta, wraz z 11-letnią córką, w głąb ZSRS. I to im pewnie uratowało życie. Wrócili do Polski po blisko 7 latach. Zygmunt, wówczas 15-latek, uchronił się od wywózki, gdyż w tym czasie był w szkole w podlwowskim Sokalu. - Nagonka na polskich osadników mieszkających w Chrynowie zaczęła się już podczas okupacji sowieckiej. Ukraińcy i Żydzi masowo denuncjowali Polaków - opowiada Zygmunt Maguza. - Jednak agresja wobec Polaków nasiliła się nieomal zaraz po wkroczeniu Niemców. Pewnego razu przyszedł do naszego gospodarstwa brat mojej koleżanki, o 2 lata ode mnie starszy. Pokręcił się, pokręcił i poszedł. Jak się później dowiedziałem od niego, dostał od UPA rozkaz zastrzelenia mnie. I to było gdzieś jesienią 1941 r. Już w tamtym czasie słyszało się o mordach na Polakach dokonywanych przez Ukraińców. Ale tak naprawdę niewielu w to wierzyło. A już na pewno nie, jeśli chodzi o młodzież. Bo niby dlaczego? Może starsi mieli za sobą jakieś porachunki z Ukraińcami. Ale dzieci, młodzież?
Na własnej skórze
Reklama
Mordy na poszczególnych polskich rodzinach powtarzały się. Dotarły i do rodzinnej miejscowości Maguzów, Chrynowa, gdzie mieszkało wprawdzie kilkadziesiąt polskich rodzin, ale kilkaset przyjeżdżało co tydzień na niedzielne Msze św. Również żeby słuchać kazań, pięknie głoszonych przez ks. Jana Kotwickiego. Zbrodnia w Chrynowie miała miejsce 11 lipca po porannej Mszy św. Zamordowano w kościele i pod świątynią ponad 150 osób. Również proboszcza. - Nie mogłem być tego dnia na Mszy św. Ukrywałem się, klucząc między wioskami. Opowiadali mi o tej rzezi ranni w kościele moi rówieśnicy. Do dziś nie rozumiem, dlaczego Ukraińcy wybrali do mordów tak piękne i ważne dla nich święto męczenników Piotra i Pawła? - pyta z wielkim wzruszeniem Zygmunt Maguza.
Reklama
- Ale morderstwa polskich rodzin zaczęły się 2 miesiące wcześniej. Pamiętam, jak jeden z ukraińskich sąsiadów uprzedził mnie, mówiąc: „Zygmuś, ty stąd uciekaj, bo jest rozkaz, żeby ciebie zabić”. Nie wierzyłem w to, podobnie jak wielu Polaków. Ale któregoś dnia na polu pojawił się młody Ukrainiec i strzelił do mnie. Nie trafił, a koń stanął dęba. Próbując go opanować, upadłem. Ukrainiec doprowadził mnie do pobliskiego gospodarstwa. Tam było kilkunastu Ukraińców, którzy, jak się okazało 2 dni później, mordowali w chrynowskim kościele. Zaczęli się naradzać, co ze mną zrobić. Byłem przekonany, że stracę życie. Struchlałem. Ale gdy tak już kilka minut naradzali się, pod okno podszedł mój koń. Poczułem impuls i w sekundzie wyskoczyłem przez okno. Wskoczyłem na konia. Z miejsca ruszył. Usłyszałem strzały. Schyliłem się. Jedna z kul drasnęła konia w bok. Pocwałowałem do przyjaciół naszej rodziny w sąsiedniej wiosce. Ledwie przywiązałem konia do płotu, przyjechało 2 Ukraińców na rowerach. Wbiegli do domu: Leon Rybka i jeszcze jeden nieznany mi Ukrainiec. I do mnie z pistoletem. A gospodarz Michał Okulski chwycił go za rękę i krzyczał po ukraińsku, żeby mnie nie zabijał. Okulska, która była Ukrainką, zaczęła strasznie lamentować. Zrobiło to na mnie wstrząsające wrażenie. Nie to, że mnie chcieli zabić, ale jej zawodzenie, żeby nie zabijać mnie w chacie. Stałem jak sparaliżowany, a Okulski pochylił się nade mną i po cichu powiedział: „Uciekaj! Uciekaj!”. No i dałem susa. Kiedy ma się 18 lat i potwornego stracha, to biegnie się jak żbik. Znalazłem się w lesie. Do wieczora przetrwałem. Później Okulski dał mi jeść i zrobił kryjówkę. Rankiem polecił mi jechać do jego rodziców. Pojechałem. U nich w wiosce było już niebezpiecznie, bo Ukraińcy zabili rodzinę Rudnickich. Ale przenocowałem tam i świtem pojechałem do dziadków w Witoldowie. Wioskami, lasami pokonałem ok. 20 km. Dziadek mówił: „Słuchaj, szukali ciebie Ukraińcy. Pytali też o naszych synów, Felusia i Julcia”. Dziadek zrobił mi w zbożu kryjówkę. Tego wieczoru znów Ukraińcy odwiedzili dziadka i pytali o mnie, jak również o jego synów.
A kury dziobały chleb dla gości...
Reklama
Zygmunt Maguza zdecydował się uciekać dalej. Pojechał do brata babci, Ignacego Gryglewicza. Kowala, który bardzo przyjaźnił się z wieloma ukraińskimi rodzinami. Podkuwał im konie. Robił dla nich wiele drobnych rzeczy do gospodarstwa, często nie biorąc pieniędzy. Zapytał chłopaka: „Zygmuś, a dlaczego cię ścigają? Zrobiłeś im coś złego?”. Nie wierzył, że Ukraińcy zabijają Polaków za to tylko, że są Polakami. Był przekonany, że chłopak panikuje. Podejrzewał go nawet o tchórzostwo. Zygmunt poczuł się tym urażony. Pomyślał sobie, że wujostwo przyjaźni się z wieloma rodzinami ukraińskimi, więc pewnie dlatego czują się bezpiecznie. Postanowił jednak następnego dnia rankiem jechać do brata wujka, mieszkającego w oddalonej kilka kilometrów Smołowej. Nie wiedział, że już tej nocy zostali zabici wraz z trójką ich małych dzieci. Zamordowani zostali również ich teściowie. - Wstałem skoro świt. I nagle usłyszałem krzyk kobiety biegnącej przez wioskę: „Ludzie, uciekajcie! Polaków mordują!” - wspomina przez łzy Zygmunt Maguza. - Wujek Gryglewicz robił w tym czasie obrządek. Wujenka schowała się w żyto. Nagle na podwórko wjechali Ukraińcy i zabili go siekierami. Zabił go sąsiad Trofim. Wujenka uratowała się i następnego dnia uciekła przez lasy na Lubelszczyznę. Ja pojechałem do dziadków. Po drodze jednak Polacy, również jeden z ukraińskich sąsiadów, uprzedzili mnie, żebym tam nie jechał. Dopiero więc następnego dnia odwiedziłem dziadków z ich synem Julianem.
To, co zobaczyłem, doprowadziło mnie do załamania nerwowego. Drzwi były pootwierane, a na podłodze leżały łuski. Tu i tam chodziły kury, które dziobały chleb. Babcia zawsze piekła dodatkowy bochenek chleba. „Może synowie przyjadą albo przyjdą sąsiedzi Ukraińcy” - mówiła. Z kuchni wszedłem do pokoju, a dziadek leżał zastrzelony na podłodze.
Finał tragedii
Z opowieści ukraińskiego sąsiada wynikało, że 11-letnia córka dziadków, Weronka, wyskoczyła przez okno. Postrzelili ją w nogę. Upadła. Przyciągnęli ją za tę nogę do domu. I zastrzelili… W pokoju było strasznie dużo krwi, która spływała do kuchni. Wszyscy zostali zastrzeleni i porąbani siekierą… Całe ściany były zbryzgane krwią i mózgiem dziadka. Na ścianie były też kawałki czaszki. Kiedy już go zastrzelili, obuchem wbili mu głowę w płuca… Ich syn wziął te kawałki czaszki i niczym relikwie włożył do kieszeni. Było niebezpiecznie, więc dopiero 3 dni później pochowaliśmy ich na podwórzu między stodołą a oborą.
Po latach
Gdy odwiedziłem naszą kolonię 17 lat później, była tak zrównana z ziemią, że nie potrafiłem odnaleźć miejsca, gdzie pochowaliśmy dziadków i Weronkę. Zabudowania spalono. Sady wycięto. Kiedy to wszystko oglądałem, jedni Ukraińcy poznawali mnie, a inni nie chcieli mnie poznać. Wstydzili się… Wtedy żyli jeszcze Ukraińcy o nazwisku Kozibrodowie. Przyjaźnili się z dziadkami. Gdy z nimi rozmawiałem, potwierdzili znaną mi już wersję morderstwa. Dziadka zastrzelił Petro Horbaczewski, ale wówczas jeszcze nie wiedziałem o tym, więc podczas pierwszego pobytu przywitałem się z nim. Byłem tam ponownie w maju 1990 r. Rozpoznałem Horbaczewskiego. On mnie też. Ale uciekł przede mną. Mordował też Władysław Prociuk i Matwiej Romaniuk. Sąsiadów dziadków, państwa Sochów, również zamordowano. Janina Sochowa została zabita na klęcząco. Tak ją pochowali. Bo nie można było ciała rozprostować… Taki skurcz miała... Tak... tam zabili kawał naszej Polski.