Tradycja posługi kapelańskiej w wojsku zaczęła się w Polsce już w średniowieczu. Pod koniec XVII wieku, decyzją Sejmu Warszawskiego, duszpasterstwo wojskowe zostało zatwierdzone na stałe. Kapłani przez setki lat posługiwali na mniej lub bardziej głośnych historycznie frontach. Ginęli czy to podczas posługi kapłańskiej, czy też od zabłąkanej kuli. Byli mordowani przez najeźdźców, często wbrew zawartym umowom i konwencjom.
Tuż przed II wojną światową posługę kapłańską w wojsku sprawowało ok. ćwierci tysiąca duszpasterzy. Choć do powstania wyruszyło ich stu, nie wszyscy dotarli do swoich zgrupowań. Nierzadko więc kapelanami powstania zostawali księża, na których parafii toczyły się powstańcze walki, bądź przypadkowi księża, którzy akurat znaleźli się w ogniu walk.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Oprócz posługi duszpasterskiej
Reklama
Ks. Marian Sedlaczek, syn współtwórcy polskiego harcerstwa, dziś emerytowany kapłan diecezji poznańskiej, wyszedł do Powstania Warszawskiego jako siedemnastolatek. Walczył na Woli, Starówce i w Śródmieściu. Uznany został za zmarłego. Przeżył jednak opatrzony świętymi sakramentami. Wcześniej wielokrotnie uczestniczył w powstańczych Mszach św. Dziś wspomina: Pierwszym kapelanem, którego spotkałem, był jezuita o. Tomasz Rostworowski. Uczestniczyłem we Mszy św., służąc jako ministrant w obecnej katedrze Wojska Polskiego na Długiej. 6 sierpnia brałem udział w wielkim przemarszu naszej powstańczej młodzieży przed katedrą. Nie wiedzieliśmy wówczas, że w tym czasie trwała wielka rzeź na Woli. Na to wspomnienie jeszcze dziś mam w sobie emocje... Kapelanów można było spotkać niemal wszędzie. Odprawiali Msze św. w jeszcze niezburzonych kościołach, żegnali zabitych, najpierw chowanych w trumnach, później w prześcieradłach. W najbardziej dramatycznych chwilach nie wydobywano ich nawet ze zburzonych budynków zawalonych mieszkań czy piwnic. Bywało, że ludzie ginęli w kościołach. A kapelani? Jak pamiętam, oprócz posługi duszpasterskiej, nieśli uśmiech i optymizm. To byli niezwykli ludzie. Nie widziałem żadnego z nich załamanego...
Pseudonim Bobola
Reklama
Zmarły przed siedmiu laty stuletni ks. Wacław Karłowicz posługiwał w czasie Powstania Warszawskiego jako zaprzysiężony kapelan powstania. Związany z konspiracją przez całą wojnę, jako „Andrzej Bobola” zajmował się bardzo szeroką działalnością konspiracyjną. Zadbał m.in. jeszcze przed powstaniem, aby pracownicy Warszawskiej Fabryki Włókien na Woli zorganizowali konspiracyjnie setki metrów czarnego i białego materiału na szaty liturgiczne. Z kolei siostry zakonne uszyły m.in. ponad sto alb, ornatów i stuł na potrzeby kapelanów powstania. Wolscy drukarze wydrukowali ponad sto mszałów. Inni robotnicy wykonali miniaturowe pateny, kielichy i inne paramenty wraz ze specjalnymi futerałami potrzebnymi kapłanom polowym. Ta specyficzna i ostro zakazana przez Niemców potajemna produkcja trwała już częściowo chyba od 1943 r. opowiadał mi przed laty ks. Karłowicz, kapelan batalionów „Gustaw”, „Antoni”. To była wielka zasługa warszawskich robotników, którzy zorganizowali tę produkcję niezwykle dyskretnie. Nie przypominam sobie, by była jakaś wpadka. Jeśli zaś chodzi o samą posługę kapłańską w czasie powstania, to była mordercza. Ciągle byliśmy pod ostrzałem. Zdarzało się, że księża i uczestnicy ginęli w czasie Mszy św. na jakimś podwórku czy w kościele. Czasem też podczas pogrzebu. Odprawiałem nierzadko trzy Msze św. dziennie w jakimś ocalałym mieszkaniu, innym razem w piwnicy czy pod gołym niebem. Udzielałem ślubów, chrzciłem dzieci. Pamiętam straszne walki na Starówce. Kamienice przechodziły z rąk do rąk. Były ciągłe pogrzeby po kilkadziesiąt osób dziennie.
Ks. Wacław Karłowicz, jak niewielu żołnierzy, przeżył powstanie bez uszczerbku. Jednak do ostatnich swoich chwil pamiętał dni, kiedy żarliwie modlił się do Pana Jezusa, aby skończył się wreszcie ten koszmar. Do historii powstania wszedł, jak mówił, również za przyczyną Pana Jezusa. W połowie sierpnia, podczas niezwykle dramatycznych walk na Starówce, wiedziony jakimś impulsem, wyniósł z katedralnej kaplicy Baryczków cudowną figurę Pana Jezusa Ukrzyżowanego i dzięki pomocy sióstr zakonnych ukrył ją w dominikańskim kościele św. Jacka. Cudowna figura przetrwała wojnę i po jej zakończeniu powróciła do odbudowywanej katedry. To był jedyny piękny moment powstania mówił ks. Wacław. Ale przez lata prześladowała mnie posługa w szpitalu powstańczym na Długiej. Pomagałem czasem w operacjach na żywym ciele. Straszne były tam niektóre dni, bo chowałem po czterdziestu zmarłych w pół doby. Pod koniec dnia, prawdę mówiąc, wykonywałem te egzekwie prawie automatycznie...
Wybrańcy
Reklama
Urszulanka s. Janina Chmielińska, ps. Chmiel, w czasie powstania miała siedemnaście lat. Była sanitariuszką Batalionu „Kryska”. Brała udział w niezwykle dramatycznych walkach na Powiślu. Jak dziś wspomina, nie należała wówczas do „zbyt gorliwych katoliczek”. Natomiast spotkanie z ks. Józefem Stankiem i to, co się wydarzyło później, radykalnie wpłynęło na zmianę jej postawy wobec Boga. Walki trwały w kwadracie kilku ulic. Raz jeden budynek był w rękach Niemców, raz w naszych. Wrzaski, złorzeczenia, przekleństwa. Mnóstwo zabitych i rannych po obu stronach wspomina s. Chmielińska. W połowie sierpnia w gmachu ZUS ks. Stanek, ps. Rudy, bo rzeczywiście był rudy, odprawiał Mszę św. w olbrzymiej sali, udekorowanej mnóstwem biało-czerwonych flag. Było niezwykle podniośle, szczególnie po śpiewie: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie”. Wcześniej zastanawiałyśmy się z moją najmłodszą koleżanką, piętnastoletnią „Remi”, czy iść na Mszę św., czy nie. Obie byłyśmy wtedy dalekie od praktyk religijnych. Ks. Stanek był niezwykle ciepłym i tryskającym optymizmem kapłanem. Bardzo nas zachęcał do Mszy św., do sakramentu pokuty. W końcu, trochę się ociągając, poszłyśmy. I to była ostatnia spowiedź i Komunia „Remi” następnego dnia zginęła, ugodzona z tyłu kulą snajpera prosto w serce. Chyba nawet nie zauważyła, co się stało... Niedługo później Niemcy zaczęli nas wywlekać z piwnic. Byli w jakimś strasznym amoku. Ustawili jednych na podwórku, innych na ulicy i rozstrzeliwali. Stałyśmy wtedy z koleżanką na Wilanowskiej. Po drugiej stronie, jakieś kilkadziesiąt metrów od nas, pastwili się nad kimś. To był ks. Stanek. Chyba już go wieszali, nie widziałam dobrze...
Jak wspominają żołnierze Batalionu „Kryska”, ks. Józef Stanek „Rudy”, góral ze Spiszu, pallotyn, student socjologii podziemnego Uniwersytetu Warszawskiego kapłanem był zaledwie od trzech lat. Niezwykle odważny. Mimo bardzo ostrego wówczas ostrzału artylerii i bombardowań Powiśla i Czerniakowa biegał po barykadach i piwnicach, zagrzewając do boju. Nie bał się także ściągać z ostrzeliwanego przedpola rannych. A jego zawołanie na barykadach: „Tylko wybrańcy umierają młodo” jest do dziś żywe wśród żołnierzy „Kryski”. I choć proponowano mu, by z kilkoma innymi przeprawił się pontonem na drugą stronę Wisły odmówił. Odpowiedział, że byłaby to zdrada żołnierzy walczących o wolną Polskę. Poszedł do Niemców negocjować jak najlepsze warunki krótkiego, godzinnego rozejmu. Miał świadomość, że może już nie wrócić do żywych. Szedł, skatowany, ulicą kilkaset metrów do szubienicy. Poszturchiwany niemieckimi kolbami. Bity i wyszydzany jak Chrystus.
Do dziś nie wiadomo, czy został powieszony na stule, lince czy szaliku 23 września 1944 r. Jak opowiadają żyjący świadkowie tej niemieckiej zbrodni, już mając na szyi pętlę, ks. Stanek błogosławił stojących wokół katów i ofiary.
Papież Jan Paweł II włączył ks. Józefa Stanka do grona błogosławionych 108 Męczenników zamordowanych z nienawiści do wiary.
Kapelan III Zgrupowania
Reklama
Podobną drogę przeszedł inny kapłan książę Jan Franciszek Czartoryski. Z imienia zakonnego Michał. Zamordowany w brutalny sposób, również na Powiślu. Zaprzysiężony jako kapelan 2 sierpnia, rozstrzelany miesiąc później, bo nie chciał opuścić rannych. Jego ciało zostało zbezczeszczone i spalone.
Ten niezwykle utalentowany inżynier architekt po studiach na Politechnice Lwowskiej był również nadzwyczaj oddanym Polsce żołnierzem. Organizator w tym mieście katolickiego stowarzyszenia młodzieży „Odrodzenie”, w 1928 r. złożył śluby zakonne. Rok później, podczas obrony Lwowa, został odznaczony Krzyżem Walecznych. Trzy lata później został kapłanem. Podczas zeznań w procesie beatyfikacyjnym w 1992 r. o ostatnich dniach życia o. Michała i o jego śmierci mówiła Eleonora Kasznica, ps. Ela: „Wybuch Powstania Warszawskiego, 1 sierpnia 1944 r., zastał moich rodziców i mnie w domu, w którym mieszkaliśmy na Powiślu przy ul. Smulikowskiego 4a, a wraz z nami o. Michała Czartoryskiego, który przyszedł do nas w tym dniu w odwiedziny. (...) Nasz kościół parafialny, św. Teresy przy ul. Tamka, został opuszczony przez księży tam pracujących, zostaliśmy więc i wojsko, i ludność cywilna bez opieki duszpasterskiej. W drugim dniu powstania, gdy o. Michał zorientował się w sytuacji, zgłosił się z posługą kapłańską do dowództwa III Zgrupowania «Krybar» AK, które obejmowało swym działaniem obszar Powiśla. Natychmiast został mianowany kapelanem III Zgrupowania. Bez o. Michała nie mielibyśmy ani wojsko, ani ludność udzielanych sakramentów św., nie mielibyśmy odprawianych Mszy św. Pracy miał o. Michał bardzo dużo, bo było wielu rannych szczególnie po 15 sierpnia, gdy narastały ataki niemieckie na Powiśle; miał wielu penitentów, zarówno wojskowych, jak i ludności cywilnej.
O. Michał odznaczał się stałym spokojem, ciepłem w stosunkach, w kontaktach z ludźmi. (...) Z o. Michałem spotykałam się często: w naszych szpitalach wojskowych (3 szpitale, a właściwie piwnice adaptowane), gdy wpadałam do moich rodziców, bo i on tam miał kwaterę, oraz przy konfesjonale. Zawsze, i to po tylu latach, pamiętam jego spokój, pogodne spojrzenie, dobroć stałe myślenie o potrzebach innych. (...) W dniu 6 września 1944 r., gdy poprzedniej nocy odeszły nasze oddziały wojska do Śródmieścia, nastąpiła cisza i kilka godzin jakby bezkrólewia. Nie otrzymawszy rozkazu przejścia z wojskiem do Śródmieścia, połączyłam się z moimi rodzicami. Przeszliśmy do szpitalika w «Alfa-Laval», róg Smulikowskiego i Tamki. Tam zastaliśmy o. Michała przy rannych. Lżej ranni przeszli wyżej z wojskiem, a ciężko ranni musieli pozostać w łóżkach w szpitaliku. Jeżeli dobrze pamiętam, było ich razem 11 wraz z paroma osobami cywilnymi. O. Michał udzielił wszystkim generalnej absolucji, ponieważ nikt nie wiedział, jaka czeka nas najbliższa przyszłość. Pamiętam, jak mój ojciec namawiał o. Michała na wyjście wraz z nami, z ludnością cywilną, z Powiśla, z Warszawy. O. Michał nie zgodził się. Pamiętam, jak łagodnie uśmiechnął się i powiedział, że szkaplerza nie zdejmie i rannych, którzy są zupełnie bezradni i unieruchomieni w łóżkach, nie opuści. Żadne argumenty mego ojca nie skutkowały. O. Michał stanowczo odmówił wspólnego wyjścia i pozostał z rannymi. Nawet się z nim nie pożegnałam, bo jeden z rannych zaczął charczeć, chyba umierał, i o. Michał wraz z lekarzem przeszedł do innego pomieszczenia, gdzie ten ranny leżał. Już go więcej nie widziałam”.