A do tego daleko. Każdą bowiem racjonalną próbę obywatelskiego zastanowienia się nad tym, do czego doszło w Smoleńsku w 2010 r., zagłusza bezrozumny, prymitywny rechot. Rechot niewątpliwie sterowany. Ale też rechot ochoczy, rechot przeświadczonych o własnej wyższości, mający upokorzyć tych, których nie zadowala oficjalna wersja wyjaśnienia wydarzeń. Ubolewający nad ich głupotą. Niedający im dojść do słowa. Mający zakrzyczeć ich argumenty, nie dopuścić do ich wyartykułowania.
Bez kompromisów
Nie sprzyja to jakimkolwiek próbom dojścia do prawdy. Podkreślam: do prawdy, nie do jakiegoś kompromisu poglądów. Do rzetelnego ustalenia faktów – a więc czegoś, czego nie da się wynegocjować. Co więcej, atmosfera ta utrudnia to zadanie bardziej niż brak dowodów rzeczowych, takich jak wrak samolotu, bardziej niż jawne ograniczenie zdecydowanej większości polskiego współudziału w śledztwie do jawnej fikcji (na co są niezliczone dowody), bardziej nawet niż urzędowe raporty, całkowicie sfabrykowane i mające poświadczyć wewnętrznie sprzeczną i niedającą się obronić wersję wydarzeń.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Oficjalne raporty (polski jest – z drobnymi, drugorzędnymi modyfikacjami – powtórzeniem rosyjskiego) sprowadzają się w istocie do uznania za przyczynę katastrofy błędu pilotów, rzekomo zdeterminowanych, by lądować na przekór niesprzyjającym okolicznościom. W wyniku ich niefrasobliwości samolot miał utracić końcówkę skrzydła w zderzeniu z brzozą (w polskiej wersji: przeszkodą), a następnie uderzyć w ziemię.
Najwyraźniej z premedytacją pozwolono sobie na podanie powodu byle jakiego, w przeświadczeniu, że nikt nie odważy się go zakwestionować. Cóż może bowiem wyrządzić stutonowemu samolotowi, zbudowanemu ze stali i duralu, muśnięcie brzozy? Podobnej wielkości amerykański samolot pasażerski w drodze na lotnisko skosił żelbetowy słup trakcji energetycznej, co nie przeszkodziło mu wylądować bez szwanku. Brzoza więc to nawet nie pretekst czy wymówka – to arogancka kpina z inteligencji informowanych. O brzozę można się „wykoleić”, jadąc na motocyklu, a nie lecąc rejsowym samolotem. Co więcej, ów utracony (rzekomo w zderzeniu z brzozą) koniec skrzydła nie przeszkodziłby samolotowi w bezpiecznym wylądowaniu. Mimo to rozważaniu wątku „pancernej brzozy” poświęcono sporo czasu. Stanowczo zbyt wiele. Zajmowali się nim także naukowcy zdecydowanie odrzucający oficjalną wersję wyjaśnienia wydarzeń.
Reklama
Owo oficjalne wyjaśnienie jest bez wątpienia sprzeczne z dostępnymi każdemu zainteresowanemu obserwatorowi oczywistymi świadectwami materialnymi. Przede wszystkim z raportem polskich archeologów z Wrocławia, którzy w październiku 2010 r. – pół roku po katastrofie, zanim doszło do „uporządkowania” (w tym częściowego pokrycia betonową nawierzchnią) terenu między aleją Kutuzowa a miejscem, gdzie spadł samolot – zbadali dokładnie ten obszar, pracując zresztą ramię w ramię z analogiczną ekipą rosyjską. Ustalili oni, że w ostatniej fazie lotu z samolotu sypały się fragmenty konstrukcji oraz ciał pasażerów. Na przestrzeni ostatnich kilkuset metrów teren był nimi dosłownie usiany. Nasi archeologowie znaleźli ok. 30 tys. takich, w większości mierzących niewiele centymetrów, fragmentów, świadczących o tym, że tupolew rozpadał się w powietrzu. A całkowitą ich liczbę oszacowali na ok. 60 tys.
Uczciwa analiza
Wynika z tego, że samolot musiał w tej fazie lotu ulec destrukcji, której nie da się wytłumaczyć inaczej niż serią eksplozji, które doprowadziły do jego rozpadu. Upadek grawitacyjny w wyniku błędu pilotów czy też wadliwego naprowadzania nie mógłby poskutkować dezintegracją maszyny – zbudowanej przecież, jak wspomniano, ze stali i duralu – na tak wielką liczbę części. Taka konstatacja nie wymaga praktycznie żadnej specjalistycznej wiedzy. Wystarczą do tego szczypta zdrowego rozsądku oraz świadomość, że samolotów nie konstruuje się z porcelany.
Poświadczają to zdjęcia wraku tuż po katastrofie – to, co zostało z kadłuba, jest rozwarte, z blachami wywiniętymi na zewnątrz. Takim odkształceniom ulega konstrukcja pod działaniem silnych ciśnień wewnętrznych. O tym, że samolot, uderzając w ziemię, nie stanowił już jednolitej, zintegrowanej konstrukcji, świadczy też brak wyraźnie zarysowanego krateru w miejscu, gdzie spadł. A poświadczają to również informacje o wyrwanych z konstrukcji nitach, które znajdowano w niektórych z poddawanych dodatkowym (polskim) sekcjom zwłokach ofiar.
Reklama
Wspomniany raport archeologów został totalnie zignorowany przez gremia, które sporządzały oficjalną wersję wydarzeń, bo do niej nie pasował, mimo że został przekazany odpowiednim władzom, m.in. prokuraturze wojskowej. Utajniono go najwyraźniej bezterminowo, jak się można domyślać – „dla dobra śledztwa”.
Wydawałoby się, że już od paru stuleci żyjemy w epoce rozumu. Czyli w epoce, w której – przy wszelkich różnicach w poglądach i w stosunku do tradycyjnych wartości – łączy nas wszystkich zaufanie do ustaleń dokonanych metodami naukowymi, jako łatwych do skontrolowania i zweryfikowania. Tego rodzaju wspólnotę można by uznać za obowiązujący na obecnym etapie rozwoju ludzkości element człowieczeństwa. Co więcej, tego rodzaju wiedza byłaby niewątpliwie dziedziną wspólną dla nas i innych, pozaziemskich cywilizacji, jeśli znajdują się gdzieś w bezmiarach wszechświata. I oto okazuje się, że tego rodzaju ustalenia nie mają mocy rozstrzygającej w XXI wieku w dużym europejskim kraju, który postrzega się jako „państwo prawa”. Nasuwa się więc pytanie, czy w ogóle da się wskazać jakieś zobiektywizowane kryterium, które można by sensownie uznać za obowiązujące w skali ogólnoludzkiej. Pozostawiając już na boku sprawę oczywistej, zdawałoby się, wspólnoty narodowej.
Bezsporne dowody
W konkretnych warunkach tzw. III Rzeczypospolitej zaskakujące wydaje się, że w ogóle doszło do powstania wspomnianego wyżej raportu polskich archeologów, który można postrzegać jako niedopatrzenie organizacyjne w realizacji generalnej linii zmierzającej do wyeliminowania jakiegokolwiek polskiego współudziału w posmoleńskim śledztwie.
Reklama
Ale tak już bywa z każdą, nawet najstaranniej sfabrykowaną fikcją. Wskutek niedoskonałości natury ludzkiej zawsze, prędzej czy później, „wyjdzie jakieś szydło z worka”. Wolne są od tego jedynie rzetelne, obiektywne badania, ukierunkowane na dociekanie prawdy, choć i one nie zawsze bywają skuteczne.
Tak czy inaczej, bez względu na to, czy dochodzeniu do prawdy sprzyjają okoliczności (wyjaśnianiem sprawy Katynia Kongres amerykański zajął się dopiero wtedy, gdy doszło do konfrontacji USA z imperium sowieckim w ramach zimnej wojny), dowody faktyczne poświadczające, że w Smoleńsku doszło do zamachu, są bezsporne. I jakoś będziemy musieli sobie jako naród – o ile wciąż jesteśmy jeszcze wspólnotą narodową i do jakiego stopnia – z tym poradzić. Przede wszystkim mentalnie, chowanie głowy w piasek i pozostawianie rozwiązania tej sprawy potomności nie jest bowiem żadnym rozwiązaniem – byłoby jedynie jakąś formą uczestnictwa w hańbie, jaką okryły się władze III Rzeczypospolitej, bez względu na to, jaką część bezpośredniej odpowiedzialności za tę tragedię ponoszą same, bo ich aktywny współudział w mataczeniu w śledztwie smoleńskim jest bezsporny. Wyobraźmy sobie np. premiera Izraela zacierającego świadectwa Holocaustu i potępiającego tych, którzy pragną badać i wyjaśnić tę zbrodnię. A przecież Izrael jest wielokrotnie mniejszy od Polski, miałby więc o wiele więcej powodów, by siedzieć cicho i nie narażać się silniejszym. A my, którzy uratowaliśmy z Zagłady najwięcej Żydów, mielibyśmy zaaprobować zamordowanie naszej własnej elity z Prezydentem RP na czele? W imię jakich racji?
Reklama
Ograniczam się w tym tekście jedynie do spraw czysto naukowych. Pragnę wszakże zwrócić uwagę na to, jak wiele wersji było rozpowszechnianych w ciągu ostatnich lat w intencji wyprowadzenia śledztwa smoleńskiego na manowce. Należy do nich także ta, częściowo potwierdzona przez zapis czarnych skrzynek, o celowym złym naprowadzaniu pilotów tupolewa przez rosyjskich kontrolerów lotu. Występuje w niej generał, pozostający w stałym kontakcie telefonicznym z Moskwą, który wywiera na owych kontrolerów naciski. Skąd się wzięła ta wersja? Czy ktoś, poza Rosjanami, mógł zaobserwować ową sytuację? Kryje ona w sobie domysł celowego zbrodniczego działania, a więc zamachu, ale pozostawia też szeroki margines sprowadzenia całej sprawy do „normalnego” rosyjskiego bałaganu. Badaniem rozmaitych aspektów tej sprawy zajmuje się nowa już podkomisja prowadząca smoleńskie śledztwo. Moim zaś zdaniem, to jest także zmyłka, na jaką wielu dało się nabrać. Celowe złe naprowadzanie samolotu jest wprawdzie ze wszech miar naganne, ale w tym szczególnym przypadku powinno być przedmiotem dociekań jedynie prawnych, a nie naukowych. W nauce obowiązuje bowiem tzw. brzytwa Ockhama, czyli eliminacja hipotez niemogących doprowadzić do ustalonych skutków. Skoro tupolew rozpadł się na 60 tys. kawałków, nie mogło dojść do tego na skutek błędu czy celowego działania kontrolerów lotu, podobnie jak nie mogło do tego dojść wskutek błędu pilotów. Choćby byli pijani i pobili się w kokpicie...
Wystarczy myśleć i nie dać się ogłupiać
Nie wiem, jakie będą ustalenia działającej obecnie podkomisji. Nie jestem specjalistą w zakresie wypadków lotniczych. Przedstawiłem tylko w ogólnych zarysach podstawowe fakty, do których zrozumienia nie potrzeba żadnej szczególnej wiedzy. Trzeba jedynie odrobinę myśleć i nie dać się ogłupiać. Traktuję ten tekst jako pierwszy krok w kierunku rozumowego podejścia do opisywanej katastrofy. Rodzaj mentalnej śluzy, która pozwoli przejść od histerycznej atmosfery, w której liczą się złe spojrzenie ministra czy to, co sądzą o katastrofie Polacy (kiedyś słuchaliśmy w telewizji opinii prządek łódzkich o imperializmie amerykańskim), do trzeźwego spojrzenia na fakty. Poddanie się takiemu zabiegowi jest, moim zdaniem, niezbędne dla narodowego zdrowia psychicznego, ba – może dla dalszego istnienia polskiej wspólnoty narodowej.
Pozostawiam mądrzejszym od siebie formę, w której możliwie największa liczba Polaków będzie mogła się zapoznać z tym tekstem. Także, a może zwłaszcza tych, którzy są przekonani, że nie doszło do żadnego zamachu. Niech choć trochę otrzeźwieją, zanim dojdzie do ogłoszenia kompetentnego i rzetelnego raportu. Choćbyśmy z rozmaitych względów musieli jeszcze długo na to poczekać...
* * *
Prof. zw. dr hab. inż. Bolesław Orłowski
Profesor nauk humanistycznych, historyk techniki, od 2012 r. członek Komitetu Konferencji Smoleńskich