Do pewnego lekarza psychiatry przyszedł pacjent w średnim wieku.
– Panie doktorze, jestem ciągle smutny, przygnębiony, nie widzę sensu życia.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Lekarz przepisał mu zestaw leków i polecił zgłosić się za tydzień. Po tygodniu pacjent znów zjawił się w gabinecie psychiatry. Obwieścił, że nic mu nie pomogło, przeciwnie – po zażyciu leków czuje się jeszcze gorzej, wzbiera w nim bowiem przekonanie, że nic już nie może mu pomóc.
– Niech pan zatem idzie do mojej znajomej psychoterapeutki, ona potrafi każdego postawić na nogi i „wyremontować” psychicznie – zaproponował psychiatra.
Pacjent zrobił tak, jak polecił mu lekarz. Jednak po miesiącu znów odwiedził psychiatrę.
– Panie doktorze, niestety, ale nie czuję się nawet odrobinę lepiej, nadal nie widzę sensu życia, czuję przygnębienie i apatię – oznajmił ze smutkiem.
Zdesperowany specjalista coś sobie przypomniał i uśmiechnął się do pacjenta promiennie.
Reklama
– Wie pan, tu niedaleko, na rogatkach naszego miasta, od kilku tygodni gości bardzo dobry zespół cyrkowy. Codziennie dają przedstawienia przy szczelnie wypełnionym namiocie. Jest tam ponoć taki klown, który potrafi rozbawić największego ponuraka. Moi pacjenci przychodzą po przedstawieniach w tym cyrku i mówią, że ten klown napełnia ich optymizmem, radością i dodaje im chęci do życia. Niech pan spróbuje iść na ten spektakl cyrkowy i szczególnie zwróci uwagę na tego niezwykłego klowna – poradził lekarz. Pacjent zrobił jednak jeszcze bardziej zbolałą minę.
Lekarz spojrzał na niego pytającym wzrokiem. Nie rozumiał powodu jeszcze większego smutku pacjenta. Ten po chwili poprosił, aby psychiatra pochylił się w jego kierunku i cicho wyszeptał:
– Panie doktorze, to ja jestem tym klownem...
To historia, którą opowiedział rekolekcjonista w jednym z warszawskich kościołów. Spowodowała ona, że mocno się zastanowiłem nad naszym ludzkim poczuciem szczęścia i życiowym napędem. Czy ten klown mógł być szczęśliwy?
Właściwie to trzeba by było wykonać pewien życiowy eksperyment. Na miesiąc zapomnieć o swoich potrzebach i skoncentrować się wyłącznie na potrzebach innych ludzi. Ciekawe, jakie uczucia przypłynęłyby wraz z tym miesiącem. Potem porównalibyśmy go z miesiącem, w którym koncentrowaliśmy się wyłącznie na sobie i na własnych potrzebach. Efekt mógłby być zaskakujący. Być może potwierdziłby wszelkie biblijne diagnozy: dając siebie, dajemy sobie spokój wewnętrzny, poczucie bycia przydatnym, spostrzeganie siebie w relacji z innymi – i jest to spostrzeganie, w którym widzimy swoją realną, mierzoną wyświadczoną innym pomocą, wartość. Dawanie siebie jako droga do poczucia szczęścia – zapewne nie uwierzy w to nikt, kto nie doświadczył takiej sytuacji.
Reklama
Kiedy jednak wpatrujemy się w siebie, pogrążamy się w rozmyślaniach o własnej – realnej bądź wyimaginowanej – kondycji. To trochę tak, jakbyśmy się wpatrywali w nieodgadnioną czeluść, a po nietzscheańsku w końcu ona zaczyna spoglądać na nas.
Spokojnie, nie zamierzam zabierać chleba rekolekcjonistom; powiem tylko tyle, że w naszym życiu publicznym tak niewiele jest postaci, które są darem dla nas... Nie potrafimy ich dostrzec czy też są na wymarciu?
Cała współczesna filozofia publicznego istnienia nakierowana jest na kreowanie samego siebie w oczach innych. Musimy dbać o PR, musimy unikać niepopularnych sądów, słowem – musimy unikać wszystkiego, co mogłoby się powszechnie nie spodobać. Żyjemy w epoce kwitnącego narcyzmu. Czy jednak może być inaczej, skoro całą naszą „duchowość” opanowały media, szczególnie media wizualne, w których większą rolę odgrywa to, jak wyglądamy, niż to, co mamy do powiedzenia? Jak wiadomo, piękno tworzy się w ciszy, w intymnej relacji z innymi i samym sobą – jak zatem istotne piękno może być dziś idolem?
Reklama
Epoka narcyzmu ma swoje wymagania, tu nie ma miejsca na to, aby lewica nie wiedziała, co czyni prawica. Narcyzm karmi się tym, co powszechnie wydaje się, że jest tu i teraz. Nie ma znaczenia, jakie skutki nasze działanie przyniesie za kilka lat. O tym publiczność – gnana wciąż nowymi podnietami i bodźcami – nie będzie pamiętała. Ogrom nowych faktów i opinii, które leją się z mediów, odbiera nam pamięć, nie daje możliwości rozważenia ich znaczenia, nie daje czasu na formowanie własnych, głębszych opinii. Żyjemy w pośpiechu, w rytmie dyktowanym przez globalne tendencje. W takim rytmie nie ma miejsca na prawdziwe rozważania, ba – nie ma miejsca na zastanowienie się nad własną duchowością.
Klown z rekolekcyjnej opowieści żył w nerwowym rytmie od spektaklu do spektaklu. Nie był w stanie zauważyć, jakie dobro daje innym ludziom. Nie był w stanie rozważyć faktu, że jego obecność w miasteczku miała sens. Gdyby sobie to wszystko uświadomił, dziękowałby Stwórcy, że ulepił go takim, jakim był.
Chyba właśnie ten stan: gotowości do szczerego podziękowania Stwórcy za Jego dzieło, którym jesteśmy, prowadzi do optymizmu i wnosi w naszą świadomość sporo światła.
Ludzie mediów często są nieszczęśliwi. Porażająca jest dla mnie historia wielkiego Mela Gibsona, który stworzył niesamowite dzieło – film „Pasja”, a potem dopadły go wszystkie możliwe zmory. Drogo zapłacił za ten moment olśnienia. Dlaczego upadł? Czy nikt nie był w stanie uchronić go przed tym upadkiem?
Jedynym wytłumaczeniem, które nasuwa mi się na myśl, jest twierdzenie, że nie docenił ogromu dobra, które przekazał innym. Nie miał czasu na rozmowy z widzami, na słuchanie reakcji ludzi na jego dzieło. Gdyby miał na to czas, gdyby wyrwał się ze swojej gwiazdorskiej bańki – być może uszedłby z tej wojny cało. Bo przecież po tak wielkim dziele, tak wielkiej prawdzie, którą odważył się przekazać, atak Szatana był wściekły, zwielokrotniony, o wiele większy niż ten, który spotyka każdego z nas.
Reklama
Za każde prawdziwe dobro czeka nas atak ze strony Złego. To przecież mechanika walki duchowej. Mel Gibson nigdy nie był święty, ale po tym, jak porwał się na stworzenie piękna i wzniósł się tak wysoko, czekał go atak.
Jak przeżyć taki moment, jak nie dać się strącić z osiągniętej góry?
To pytanie, przed którym musi stanąć każdy człowiek w epoce narcyzmu. Nie osądzajmy gwiazd popkultury, nie ferujmy łatwych wyroków. Ich położenie jest o wiele trudniejsze niż nasze. Bo albo znajdują się w sytuacji doktora Fausta, kiedy spisują ze Złym cyrograf, a on daje im „wszystkie królestwa świata”, albo czynią ogromne dobro, ale – jak klown z przypowieści – nie mają świadomości tego dobra i nie znajdują w nim siły, aby odeprzeć atak Złego.
Te myśli dotyczą także najlepszych kapłanów. Im więcej dobrego czynicie, tym bardziej podstępny i złowrogi czeka was atak. Najczęściej przychodzi on z najmniej oczekiwanej strony.
Witold Gadowski
Dziennikarz