Często był to wymóg chwili, wypadkowa politycznych realiów. Kiedy indziej była to nieprzeciętna kreatywność czy artystyczne wizjonerstwo, które stały się kluczem do przebicia się w świadomości krytyków i odbiorców sztuki z całego świata.
To właśnie ta kreatywność sprawiła, że Stanisław Moniuszko genialnie przemycił pod strzechy mieszkańców Kresów naszą narodową poezję – oprawioną muzyką, którą mogli wykonywać domorośli wirtuozi, a nie tylko gwiazdy śpiewaczego kunsztu. Zbiory Śpiewników domowych genialnie ominęły posterunki carskiej cenzury i to, co obłożone urzędniczym zapisem w formie poezji, rozgrzewało serca w postaci pieśni. To nasz polski znak rozpoznawczy, że tam, gdzie pojawiają się zakazy, Polacy potrafili i potrafią (wierzę, że dziać się tak będzie nadal) znaleźć swoją drogę w prawdzie.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Słowa „prawda” użyłem tu w dwojakim znaczeniu. Z jednej strony to emanacja uczciwości, moralnej prawości, z drugiej zaś – prawda artystyczna, stroniąca od taniego poklasku, mizdrzenia się do odbiorcy. Polscy artyści genialnie szukają swojego miejsca. Ci, którzy wiedzą, że nie wozi się drzewa do lasu, że droga na szczyty to nie strojenie się w cudze piórka i bycie bardziej amerykańskim od Amerykanów, podbijają serca bez względu na szerokość geograficzną. Takie podejście do sztuki sprawia, że otwierają się przed nami, Polakami, drzwi najważniejszych sal koncertowych i festiwali.
Do rąk melomanów trafiły właśnie dwie znakomite płyty, o których – choć dzieli je stylistyczna i formalna przepaść – od razu pomyślałem, cytując klasyka: „w tym szaleństwie jest metoda”.
Pierwsza z nich to owoc współpracy dwojga wybitnych wirtuozów iście światowego formatu: Lilianny Stawarz (klawesyn) i Pawła Łosakiewicza (skrzypce). To oni wybrali 24 spośród 555 Sonat Domenico Scarlattiego; w zasadzie finalnie dokonał tego prof. Łosakiewicz, kierując się zarówno „przekładalnością” oryginału na język skrzypiec, jak i subiektywnym zasłuchaniem się właśnie w tę, a nie inną. W ten sposób artyści błyskotliwie połączyli dwa pozornie trudne do pogodzenia żywioły: świat interpretacji zakorzenionej w muzyce dawnej oraz tej reprezentowanej przez instrumentarium współczesne w odniesieniu do epoki baroku. Efekt jednak nie byłby tak porywający, gdyby nie płynąca z potrzeby wspólnego muzykowania, dialogu i wzajemnej inspiracji miłość do samej muzyki – dzieła, które Scarlatti dał światu. Teraz za sprawą polskiego duetu świat dostaje wersję inną, a z tą innością – każdą piękną nutę potwierdzającą wysnutą wyżej teorię, że aby zaistnieć, trzeba dać pod osąd melomanom coś nowego, świeżego i odkrywczego. Stawarz i Łosakiewicz to czynią – porywają od pierwszej nuty Sonaty a-moll, a kończą w tonacji h-moll (K 377), wiodąc nas ponad 75 minut przez świat piękna.
Nie inaczej dzieje się na albumie Thanks Jimi Symphonic Leszka Cichońskiego i jego przyjaciół, gdzie słynny propagator muzyki Jimiego Hendrixa, istnego Niccolo Paganiniego gitary, wraz z m.in. Jorgosem Skoliasem i Malfordem Milliganem (obaj śpiew) oraz wyborną sekcją rytmiczną (Tomasz Grabowy, Robert Jarmużek, Wojciech Buliński plus w jednym utworze Łukasz Krzywicki) wywinął jak kota ogonem słynne tematy Amerykanina, oprawiając je dźwiękami orkiestry symfonicznej Filharmonii Wrocławskiej (dyrygent: Jerzy Kosek). Tylko pozornie. Sztuczka ta nie mogła się powieść, bowiem istotą muzyki Hendrixa jest jej potęga przy wielkiej zespołowej powściągliwości. Tutaj to, co w oryginale wykonywało czterech, w porywach pięciu muzyków, słyszymy w wielkoorkiestrowym wydaniu. I znowu się potwierdza, że trzeba mieć pomysł, jak choćby z zaanektowaniem Ravelowskiego Boléra do… Hey Joe czy puszczeniem oka do Milesa Davisa. To, że Little Wing będzie perełką krążka, wiedziałem jeszcze przed włożeniem go do odtwarzacza. Ta kompozycja samoistnie wpisuje się w każdą konwencję. Tu lśni. Album zamyka Thanks Jimi – autorska kompozycja Cichońskiego. Reasumując – ponownie świetny pomysł i jego porywająca realizacja okazały się kluczem do sukcesu.