Reklama
Kardynał Grzegorz Ryś w wywiadzie dla Niedzieli powiedział: „Klerykalny Kościół jest przede wszystkim powodem nieskuteczności. Jest nastawiony nie na misję, a na obronę siebie, swoich przywilejów i władzy. Tak rozumiany klerykalizm pociąga za sobą bardzo wiele spraw, włącznie z nadużyciami władzy”. Prosimy o komentarz...
Adam Regiewicz: Czytam wypowiedź księdza kardynała w duchu nauczania papieża Franciszka. Od pierwszego dnia, od pierwszego „dobry wieczór”, które padło na placu św. Piotra, Ojciec Święty stara się przełamać istniejące linie podziału w Kościele. Wszyscy z pewnością pamiętamy jego słynną wypowiedź, że pasterz musi „pachnieć” swoimi owcami, a tak się nie stanie, jeśli do nich nie zejdzie, jeśli będzie zarządzać stadem „ze szczytu schodów”. Wydaje mi się, że dobrze rozumiem tę uwagę, za którą kryje się nie tyle krytyka, ile autentyczna troska o Kościół. Nie ukrywam, że bardzo trudno mi akceptować (może łatwiej rozumieć) wytyczone i wciąż podtrzymywane linie podziału między duchowieństwem a ludem. Wielokrotnie byłem świadkiem pouczeń kleryków, którym wpajano pewnego rodzaju kastowość i podziały: „my” i „oni”. Nieufność wobec „świeckich” była przez wiele lat elementem formacji, co dzisiaj przynosi katastrofalne skutki. Gdy wychodzi się z takiego założenia, łatwo teraz okopać się w szańcach Świętej Trójcy i bronić jakichś struktur, postrzegając każdy głos wiernych jako krytykę. Taka postawa sprzyja umacnianiu podziałów i budowaniu przekonania, że na tym polega obrona Kościoła. Ale prawda jest taka, że bardzo często obrona ta jest próbą zamaskowania autentycznych grzechów czy zaniedbań. Przychodzi mi na myśl sytuacja, kiedy w jednym z franciszkańskich zgromadzeń pojawiła się idea założenia domu, w którym bracia będą żyć w duchu swego założyciela – z Opatrzności. Erygowano klasztor w jednym ze śląskich familoków, w dzielnicy, do której przenoszono wszystkich niechcianych (czytaj: niewypłacalnych) mieszkańców. Po kilku miesiącach zaczęły się ataki ze strony okolicznej parafii i samego zakonu. Dlaczego? Bo życie zgodne z duchem Ewangelii było wyrzutem sumienia. Wszystko oparło się o biskupa archidiecezji katowickiej, który rozpoznał w tym szaleństwie dzieło Ducha Bożego i pobłogosławił to zgromadzenie (notabene, istnieje ono tam do dzisiaj). I trudno nie zgodzić się z myślą księdza kardynała, że jeśli w Kościele nie myśli się o misji, tzn. o głoszeniu Dobrej Nowiny, to cała nasza uwaga jest skierowana na obronę – nie tyle wartości, ile swoich pozycji, okopów, stanowisk, status quo.
Ewa Czaczkowska: Bez wątpienia zasługą Franciszka jest to, że jako bodajże pierwszy papież w historii zaczął głośno mówić o tym, iż klerykalizm jest grzechem i jedną z największych chorób Kościoła. Kościół klerykalny jest zaprzeczeniem Mistycznego Ciała Chrystusa, zaprzeczeniem wspólnoty, jaką znamy z Dziejów Apostolskich, w której każdy z wyznawców miał swoją rolę/funkcję do spełnienia, ale wszyscy jako bracia i siostry w Chrystusie byli sobie równi. Zamiast tego w ciągu wieków, za cichą zgodą ludzi świeckich, wyrosła w Kościele odrębna kasta – duchowa. Dzisiaj mamy już do czynienia nie tyle z grzechem klerykalizmu tej czy innej osoby, ile z całym systemem. Jakie wynikają z tego konsekwencje, dobrze opisał kard. Grzegorz Ryś. Do tej listy dorzuciłabym jeszcze bizantynizm – pewien styl życia, manierę.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Taki Kościół jest ociężały, wsobny, zainteresowany samym sobą, obroną swoich przywilejów, a nie ryzykownym wyjściem do świata i dawaniem świadectwa o Chrystusie, głoszeniem Ewangelii w porę czy nie w porę. Kościół klerykalny nie jest misyjny także dlatego, że nie jest pociągający dla nikogo z zewnątrz, a szczególnie dla ludzi młodych, którzy są gotowi iść za świadkami, za ludźmi z pasją, za Bożymi szaleńcami.
Reklama
Prymas Wojciech Polak powiedział kiedyś, że klerykalizm sprawia, iż księża żyją nie dla Kościoła, ale z Kościoła. Wiem, że dzisiaj młodzi duchowni – na pewno nie wszyscy – traktują kapłaństwo nie jako misję, ale jako zawód. I co się z tym wiąże, mają określone – w Warszawie raczej wysokie – oczekiwania dotyczące warunków finansowych, mieszkaniowych, dni wolnych itp.
W tym kontekście warto przypomnieć mało znaną decyzję kard. Stefana Wyszyńskiego z 1950 r. Kiedy komuniści zabrali Kościołowi ziemię, ponad 150 tys. ha, prymas nie tylko ani razu się o nią nie upomniał, ale też publicznie mówił, że nawet dobrze się stało! Dlaczego? Bo uważał, że duchowni powinni zajmować się nie uprawą ziemi ani, jak mówił, rogacizną, ale duszami wiernych. Utrzymywanie się zaś z hojności świeckich zacieśnia więzi z nimi. Kiedyś wielu proboszczów zajmowała uprawa ziemi, dziś są to przeróżne biznesy.
Co oznacza w praktyce stwierdzenie, że świeccy mają współtworzyć Kościół, mają być za niego współodpowiedzialni? Na czym to dziś polega i czy synod o synodalności może coś w tej kwestii zmienić?
E.Cz.: Świeccy nie „mają” Kościoła, ale go współtworzą na mocy sakramentu chrztu. Najczęściej nie czują się jednak za niego współodpowiedzialni. W sytuacji, gdy Kościół stał się klerykalny, a w powszechnej świadomości świeckich Kościół to księża, zmiana mentalności będzie bardzo trudna, bo – przyznajmy – i duchownym, i świeckim jest z tym dobrze.
Reklama
Znam kogoś, kto po tym, jak został przez osobę stojącą dość wysoko w hierarchii bardzo źle potraktowany za to, że w imię prawdy zwracał uwagę na pewne niejasności finansowe, prywatę w tzw. dziele kościelnym, wycofał się z zaangażowania w życie Kościoła. I na pewno nie jest to odosobniony przypadek. Dlatego też trudno będzie o zmianę, mimo że przecież poza sprawowaniem Mszy św. oraz innych sakramentów wszystkie inne funkcje i zadania mogą w Kościele wykonywać świeccy. Poczynając od zajmowania się organizacją życia parafii, zarządzania jej finansami, przez opiekę nad potrzebującymi, prowadzenie instytucji diecezjalnych, po zarządzanie kurią biskupią, wydawnictwami kościelnymi itp. O dopuszczeniu do sprawowania tych funkcji profesjonalistów o ugruntowanej wierze powinny decydować szersze grona, by nie doszło do powstawania tzw. kół wzajemnej adoracji. Ileż bowiem z rad parafialnych albo diecezjalnych w Polsce ma dziś prawdziwe, a nie fasadowe znaczenie? W ilu parafiach działają rady finansowe? Obawiam się, że w kwestii brania współodpowiedzialności za Kościół niewiele w Polsce zmienił synod, którym zainteresowanie na poziomie parafii było dość mierne.
A.R.: Kościół, jak naucza św. Paweł Apostoł, jest zgromadzeniem ludzi o różnych powołaniach i charyzmatach, o różnych formach posługi. Nie składa się on z chrześcijan A (duchowieństwa), od których wymaga się rzeczy większych i bardziej spektakularnych, i chrześcijan B (tzw. wiernych), którzy mają jedynie umożliwiać funkcjonowanie tym pierwszym. To jest myślenie klasowe, sprzeczne z duchem Ewangelii. Chrystus przecież wzywa każdego do tego samego – do pójścia za Nim. Gdy czytamy Kazanie na górze, to jest ono skierowane w taki sam sposób zarówno do jakiegoś proboszcza w dużym mieście, jak i p. Heńka, kierowcy autobusu. Wydaje się, że w myśleniu kastowym, które od wieków pokutuje w naszym Kościele, nie rozumie się tej wizji wspólnotowości. I, niestety, ponosi tego konsekwencje. Bo jeśli stawia się kapłanów ponad ludem, na piedestale, to każdy upadek boli dwa razy mocniej, jest bardziej widoczny i szerzej komentowany. Myślę, że ostatnio rzeczywistość przynosi nam wiele takich przykładów.
Reklama
A zatem, rzeczywiście, można oczekiwać, że synod o synodalności jest dobrym krokiem w kierunku ponownego odczytania soborowej myśli o Kościele jako wspólnocie. Dlatego cieszy mnie obecność świeckich włączonych do synodu: mężczyzn i kobiet, obecność sióstr zakonnych. Czy to się uda? Mam nieco obaw, a jednej z nich dostarczyła mi wypowiedź abp. Stanisława Gądeckiego, który powiedział z troską: „Nie potrafimy tak przemawiać i docierać do młodych, aby osobiście czuli się zaangażowani i wysłuchani”. Za tą troską kryje się jednak klerykalny sposób myślenia: MY mamy przemawiać, MY mamy docierać. A może warto by po prostu posłuchać, czego pragną, czego oczekują młodzi, co dziś porusza ich serca, czym żyją. Zwyczajnie usiąść i posłuchać. Bez tego wzajemnego zaangażowania nie da się zbudować wspólnoty.
Co musi się zdarzyć w Kościele, by ludzie, którzy od niego odeszli, a nie porzucili wiary, wrócili?
A.R.: Pytanie, które w tym momencie należałoby zadać, to: „dlaczego odeszli?”. Jeśli się zgorszyli, to z pewnością muszą spotkać świętych kapłanów. Jestem przekonany, że jest ich niemało. Zresztą każda reforma w Kościele zaczynała się właśnie od gorliwych kapłanów, którzy byli w stanie poświęcać swoje życie dla Ewangelii. Jeśli niektórzy ludzie odeszli, bo utracili smak, bo COVID-19, bo zmęczenie parafialną narracją, bo nuda itd., to odpowiedzią wydaje mi się spotkanie z żywym Chrystusem w drugiej osobie. Bez świadka wiary nie ma wiary. Nie da się przekazać wiary (także własnym dzieciom), jeśli wszystko, co się robi, sprowadza się do posypania głowy w Środę Popielcową i święcenia pokarmów na Wielkanoc. Kościół potrzebuje zwykłych ludzi – świadków Chrystusa, którzy własnym życiem, a nie teorią, będą poświadczać, że wiara ma sens; małżeństw, które mimo problemów się nie rozwodzą, rodziców, którzy nie przeklinają swoich dzieci, nawet jeśli te realizują swój plan daleki od ich oczekiwań, itd. Mówiąc metaforą ewangeliczną – będą solić. Będą rzucać światło na Chrystusa.
Reklama
E.Cz.: „Kościół naszych czasów powinien stać się szklanym domem, przejrzystym i wiarygodnym” – to słowa Jana Pawła II, które stały się mottem filmu Szklany dom Pauliny Guzik. Myślę, że w tych krótkich słowach zawiera się to, co musi się wydarzyć w Kościele, by chcieli do niego powrócić ci spośród wierzących, którzy odeszli głównie z powodu dojmującego bólu spowodowanego nie tyle grzechami duchownych, ile tzw. zamiataniem ich spraw pod dywan, brakiem empatii wobec słabych i skrzywdzonych. Kościół musi być przezroczysty jak szkło, żeby było widać, jaka treść go wypełnia, czy jest ona zgodna z tym, co jest „wylewane” na zewnątrz, oraz czy i w jaki sposób usuwane są plamy i brud. Tylko w ten sposób Kościół może odzyskać wiarygodność.
Kościół musi odzyskać ducha, którego gubi, stając się jeszcze jedną instytucją; odzyskać zapał w głoszeniu Ewangelii, odzyskać misyjność. W moim odczuciu, tylko to może spowodować, że na nowo zainteresuje tych, którzy odeszli, choć nie utracili wiary. Wcale niemało jest w Kościele tych, którzy patrzą na wiele spraw krytycznie, ale stoją z boku i nie odchodzą, bo wierzą, że w Kościele jest Chrystus; bo nie mogą zrezygnować z sakramentów, które tylko w nim mogą otrzymać.
Jestem natomiast przeciwna temu, aby z uwagi na tych, którzy odeszli z przyczyn doktrynalnych i treści nauczania, Kościół je zmieniał, dostosowując się do świata.
Ks. Andrzej Cieślik:
Reklama
Kiedy słyszę wypowiedzi oparte na opozycji: Kościół hierarchii i Kościół świeckich, to nasuwa mi się porównanie ze świata sportu. Duchowieństwo, a więc przedstawicieli szeroko pojętej hierarchii, można porównać do zawodowych sportowców. Stanowią oni pewną wąską grupę ludzi, którzy uprawiają sport, traktują to jako swoje główne zajęcie i z tego żyją. Najlepsi z nich, zwłaszcza w niektórych dyscyplinach i w niektórych częściach świata, żyją na bardzo wysokim poziomie. Dziwimy się czasem, a nawet gorszymy wysokością ich zarobków. To oni jednak są twarzami danej dyscypliny, o nich pisze prasa, z nimi przeprowadza się wywiady. I oni kreują to, co się w danej dyscyplinie dzieje. Niektórym z nich udaje się zostać trenerami lub działaczami, inni odchodzą w niepamięć. Ci zawodowcy stanowią zaledwie kilka procent uprawiających daną dyscyplinę na świecie.
Obok sportu zawodowego jest również sport amatorski. Ludzie przychodzą z pracy, zajmują się domem i rodziną, a w wolnej chwili idą pograć w piłkę, koszykówkę albo pobiegać. Dla nich sport jest pasją, wypełnieniem wolnego czasu albo sposobem dbania o zdrowie. Poświęcają mu wiele energii i często dokładają do niego sporo własnych pieniędzy. Większość ludzi uprawiających sport to właśnie amatorzy.
Patologie, o których rozpisuje się prasa, mają miejsce właśnie w sporcie zawodowym. To tam zdarzają się afery dopingowe, ustawianie meczów, wzajemne atakowanie się w mediach. Nawet jeśli to dotyczy niewielkiej grupy zawodników i działaczy, jest bardzo mocno nagłaśniane, piętnowane, karane. Oczywiście, na meczu lokalnej drużyny w lidze okręgowej też mogą się zdarzyć brzydki faul lub inne niesportowe zachowanie, ale zwykle nie budzi to szerszego zainteresowania niż lokalne.
Reklama
Czasami patologie w sporcie zawodowym mają charakter systemowy. Tak było np. z dopingiem w Rosji albo z ustawianiem meczów w niektórych ligach. Kiedy wychodzą one na jaw, a dyskwalifikacje sypią się jak deszcz meteorytów, wielu ludzi zadaje sobie pytanie o sens istnienia sportu albo całkowicie traci nim zainteresowanie. Przynajmniej tym nurtem zawodowym. Bo kiedy przychodzi niedziela, często zakładają szalik swojej lokalnej drużyny i idą na mecz, by dopingować znajomych, sąsiadów, kolegów z pracy. I to dzięki nim istnienie sportu będzie możliwe aż do końca świata.
Osoby, które są tylko kibicami, nie mają czasem pojęcia, że aby mógł istnieć sport zawodowy muszą być tysiące małych klubów, w których setki tysięcy kobiet i mężczyzn wybiegają na boiska, by z pasją i często całkowicie za darmo uprawiać swoją dyscyplinę. Ludzie uprawiający sport amatorsko stanowią często jego najzdrowszą tkankę. Gdyby z dnia na dzień porzucili swoją pasję, sport przestałby istnieć albo stałby się niszowym zjawiskiem. Dlatego, choć sami nie zawsze zdają sobie z tego sprawę, spoczywa na nich ogromna odpowiedzialność. Chodzi w niej o to, by nie tylko tworzyli lokalne drużyny, lecz także zarażali pasją do sportu swoje dzieci, sąsiadów, znajomych. By pokazywali, że sport jest piękny, ruch zdrowy dla ciała i ducha, a uczciwa rywalizacja – motywująca do pracy nad sobą. By tworzyli swoje kluby miejskie, osiedlowe, szkolne. By nie wstydzili się nosić barw swojej drużyny. Chodzi też o to, by niektórzy z nich, może całkiem nieliczni, zaczęli uprawiać sport zawodowo.
Czy znaczenie wielkich gwiazd sportu jest zatem tylko iluzoryczne? Oczywiście, że nie! Gdyby nie było Adama Małysza, Roberta Lewandowskiego czy Igi Świątek, wielu ludzi nie wiedziałoby nawet o istnieniu sportu. To oni są idolami młodego pokolenia, dzięki którym dziewczęta i chłopcy zakładają narty, buty z korkami czy biorą do ręki rakietę. Jest jednak jeden warunek. Ich postawa nie tylko na boisku, skoczni czy korcie, ale także na konferencjach prasowych i w prywatnym życiu musi być jednoznacznie fair. Wtedy mogą pociągać do siebie innych. Jeśli zaczynają „gwiazdorzyć”, dbać tylko o pieniądze lub się rozpijają, zaczynają budzić politowanie zamiast zainteresowania sportem.
Wiele osób, które w swoich szkolnych czasach chodziły na lekcje wychowania fizycznego, należało do szkolnych klubów sportowych, biegało amatorsko, z czasem zupełnie straciło zainteresowanie sportem, a kolejni zniechęcili się do niego, czytając o aferach dopingowych lub patrząc na żenująco słaby poziom niektórych profesjonalnych zawodników i drużyn. Z czasem stali się krytykami sportu jako takiego, uważając, że jest on szkodliwy dla zdrowia, zabiera cenny czas i jest rozrywką dla głupich mas. Stadionowe rozróby kiboli tylko ich w tym utwierdziły. Korupcja w sporcie, ustawianie turniejów pod konkretne drużyny i coraz więcej niezrozumiałych zasad stały się przysłowiowym gwoździem do trumny. Czy są oni bezpowrotnie straceni dla sportu? Pewnie nie, choć będzie bardzo trudno ich odzyskać. Wydaje się, że są na to tylko dwa sposoby. Jeden sposób to oczyszczenie się środowiska zawodowego sportu z patologii i postawa gwiazd, które budują swoją karierę na pracy i talencie, zachowując przy tym przyzwoitość i skromność w życiu. Drugim – jest praca sąsiada, który zapuka do drzwi i zaproponuje wspólne pokopanie piłki, przejażdżkę na rowerze lub, przynajmniej na początek, pójście na mecz lokalnej drużyny. No i jeszcze media, które zamiast skupiać się na sportowych patologiach, pokażą to, co w sporcie jest naprawdę piękne. Zarówno zawodowym, jak i amatorskim.
Ewa Czaczkowska - publicystka, wykładowca akademicki na UKSW
Adam Regiewicz - profesor nauk humanistycznych, filolog, filmoznawca
Ks. Andrzej Cieślik - proboszcz parafii św. Joachima w Sosnowcu, publicycta