Powinna wstrząsnąć (a chyba nie wstrząsnęła) opinią publiczną niedawna okupacja i masakra podczas styczniowej wielkiej wyprzedaży w łódzkim hipermarkecie. Wielki tłum oczekiwał na
wybicie północy, po czym ruszył ku półkom zmiatając i tratując wszystko po drodze. Miejscowa policja twierdziła, że zbyt mała liczba pracowników ochrony nie była w stanie zapanować
nad tłumem, więc wezwano do pomocy 150 policjantów. Ponoć dzieje się i tak w szerokim świecie - przepychanki, a niekiedy pałowanie - podczas wielkich wyprzedaży,
ale na ogół kierownictwo stara się w takich wypadkach zapewnić minimum bezpieczeństwa kupującym i sprzedającym.
Dlatego nie chcę uczestniczyć w żadnej masowej wyprzedaży i nie pozwolę na to moim dzieciom, które i tak wiedzą lepiej ode mnie, gdzie i co można kupić.
Nie chcę doświadczyć tego, co w Łodzi - paniki, szturmującego tłumu, dwustu rannych. Jednak w naszych warunkach podobne sytuacje tak bardzo dziwić nie powinny. Polacy, przez
lata pozbawieni sklepów z prawdziwego zdarzenia, nie mogą się nimi nacieszyć, a właściciele wielkich koncernów handlowych wiedzą, że najlepszym potencjalnym klientem jest dziecko
i nastolatek. Dlatego pod ich kątem sprytnie spreparują ofertę, dlatego pozwolą im bezkarnie buszować wśród ciuchów, telefonów komórkowych, pachnących kosmetyków.
14-latka na wagarach dobrze przepatrzy każdy promocyjny sweterek, dobrze przyjrzy się, co też noszą jej rówieśnice, krążące w przedpołudniowych godzinach po świątyni kupowania. A potem,
w godzinach popołudniowych, nieomylnie poprowadzi rodzica do tego akurat niezbędnego pulowerka czy paska do spodni. A któryż znękany, zmęczony po przebytym dniu pracy rodzic, będzie
dochodził czy ów pasek to rzeczywiście wyjątkowa okazja i rzecz absolutnie niezbędna dla jego dziecka (oczywiście pod warunkiem, że jest w miarę zasobnym rodzicem, bo inni nie mają
po co przekraczać progów świątyni kupowania). I skoro został już tu przyprowadzony przez dziecko, skorzysta z okazji i zrobi zakupy dla domu: spożywcze, środki czystości
i może jeszcze coś się przypomni.
Pchając przed sobą coraz cięższy wózek, potrącając inne wózki, gubiąc co chwila z oczu dziecko lub współmałżonka, stara się nie słyszeć okropnej, innej w każdym dziale sklepu,
muzyki. Oszołomiony jednostajnym rytmem tejże, jest już na tyle zdezorientowany, że wkłada do wózka zupełnie mu zbędne promocyjne ręczniki albo opakowanie śledzi „a la węgorz”. Gdy wreszcie
dobrnie do kasy przekona się, że okazyjny dres dla syna wcale nie był okazyjny (co za ulga, że w porę to dostrzegł!), a filiżanki na wagę należało zważyć przy stoisku.
Odkłada więc dresik i filiżanki - na szczęście, bo sumka za zakupy uzbierała się całkiem niemała. Znacznie większa niż za obiecany dziecku pasek.
Każdy z uczestników wyprawy dostanie więcej reklamówek niż ma rąk. Po drodze do autobusu lub samochodu rozerwą się uszy w co najmniej dwóch, ale to nic, mamy przecież za sobą
udane zakupy! I przez jakiś czas nie musimy się obawiać, że nasza latorośl wypatrzy coś bardzo ekscytującego i naprawdę promocyjnego, a my, nauczeni przez lata niedostatku,
polować na wszelkie okazje, znów wyruszymy do supermarketu.
Cieszy mnie, że epoka półek zapełnionych butelkami octu, puszkami z „paprykarzem szczecińskim” jest już za nami, ale czy choćby najpiękniejszy, doskonale zaopatrzony
sklep, nie powinien pozostać tylko i wyłącznie sklepem? Nie miejscem, gdzie w soboty lub niedziele chodzi się całymi rodzinami, gdzie spotyka się znajomych albo kolegów z pracy,
a nawet, o zgrozo, punktem żywieniowym, gdzie można na stojąco przekąsić coś, na co naprawdę trzeba mieć zdrowy żołądek.
Czy wątpliwy posiłek w hipermarkecie jest w stanie wyeliminować niedzielny obiad, nie mówiąc już o odwiedzaniu muzeów czy wernisaży, do czego my Polacy nigdy nie mieliśmy
specjalnego sentymentu? Ale chodziliśmy, i ufam, nadal chodzimy w niedzielę do kościoła, a tego już odwiedziny w super, hiper, megamarkecie nie są nam w stanie
zaoferować.
Pomóż w rozwoju naszego portalu