Nie jestem ani eurosceptykiem, który mówi, że Polska do Unii Europejskiej
wchodzić nie powinna, ani euroentuzjastą, który uważa, iż nieważne
jak, można nawet na kolanach, byle jak najszybciej do tej Unii wejść.
Jestem, z pewnością tak jak większość Polaków - eurorealistą. A eurorealiści
uważają, że warto starać się o uczestnictwo we wspólnej, wyrosłej
z chrześcijańskich korzeni Europie, bo to gwarantuje zachowanie pokoju
międzynarodowego oraz awans ekonomiczny i społeczny państw członkowskich
i społeczeństw. Już kiedyś pisałem na tych łamach, że niestety, Polski
nie stać na neutralność, jak bogatych Szwajcarii czy Norwegii, a
wiązanie się ze Wschodem już przerabialiśmy, z nie najlepszym zresztą
skutkiem.
Warto jednak mieć świadomość, że oprócz wielu szans i korzyści,
istnieją również zagrożenia i ograniczenia, z którymi trzeba się
będzie liczyć po przystąpieniu do Unii. Tak więc wcale się nie ekscytuję
słabszym miejscem Polski w różnych rankingach państw aspirujących
do integracji, nie biję na alarm, tak jak to czyni w ferworze przedwyborczej
już walki SLD. Cieszy mnie natomiast sejmowa wypowiedź głównego negocjatora
polskiego rządu z UE, ministra Jana Kułakowskiego: - "Nie liczy się
ilość zamkniętych obszarów negocjacyjnych, ale także ich jakość,
czyli jakość wejścia Polski do Unii". No właśnie, może lepiej wejść
z drugiego szeregu, ale nie na kolanach? Prawdą jest, że to Polska
zabiega o akcesję, ale prawdą jest również, iż Unia też ma interes,
by nas pozyskać do wspólnoty. Dalsze negocjacje zapowiadają się niezwykle
trudno, tym bardziej, że wkraczają one na najtrudniejsze obszary
- rolnictwa, własności, rynku pracy. Niechaj zatem po naszej stronie
nikt nie żałuje "kruszonych kopii"o każdy zapis, bo po przystąpieniu
do Unii będzie już za późno na radykalne zmiany warunków.
Warto też wiedzieć, jak na sprawy Unii i państw do niej
aspirujących patrzą inni, także ci, którzy do niej weszli niedawno.
Zakosztowali pierwszych korzyści, ale być może i pierwszych rozczarowań?
Takim krajem jest na pewno Austria. Konferencja prasowa podczas niedawnej (
8-10 czerwca) wizyty w Rzeszowie delegacji z Klagenfurtu - miasta
partnerskiego stolicy Podkarpacia, sprzyjała temu, by zapytać austriackich
gości, jak postrzegają swoje członkostwo w Unii oraz za jakim modelem
wspólnej Europy się opowiadają. Okazja była tym lepsza, że do Rzeszowa
przybył również Konsul Generalny Republiki Austrii Ernst-Peter Brezovszky. "
Smaczku"całej sytuacji dodawał fakt, że Klagenfurt to stolica Karyntii
- austriackiego landu, z którego wywodzi się kontrowersyjny polityk
Jörg Heider (niektórzy traktują go niemal jako austriackiego nacjonalistę
i ksenofoba).
Powiem od razu, że "Heiderowskich"tonów w wypowiedziach
austriackich gości nie było w ogóle. Reprezentowali oni raczej stanowiska "
proeuropejskie". Natomiast mocno utkwiło mi w świadomości zdanie
burmistrza Klagenfurtu Haralda Scheuchera, stanowiące element jego
szerszej wypowiedzi na temat Unii Europejskiej: "Nie wszystko złoto,
co się świeci". Żaden z austriackich mówców nie zakwestionował idei
wspólnej Europy, ale podkreślano, że nie może to być tylko wspólnota
ekonomii (wspólnota pieniądza - owego "euro", które ma wyprzeć waluty
narodowe). To musi być także wspólnota idei, oparta na filozofii
i historii, bo to gwarantuje, że w przyszłości uda się uniknąć wielkich
kataklizmów wojennych, które spadły na Europę w minionym już, XX
w.
Jeżeli w świadomości polityków zwycięży "Europa idei"- ja
wierzę i jeszcze raz to podkreślę - idei o chrześcijańskich korzeniach
i umocowaniu, to łatwiej będzie dyskutować o modelu tej przyszłej
Europy; wspólnoty narodów, jak chce tego np. Francja (i co na pewno
byłoby lepsze dla Polski), czy federacji regionów, jak postulują
Niemcy. Choć jak zauważył burmistrz Klagenfurtu, dzisiaj trudno sobie
wyobrazić, by nawet najmniejsze państwo Unii Europejskiej zrezygnowało
ze swej narodowej tożsamości.
Pomóż w rozwoju naszego portalu