18 października ub. r. minęła pierwsza rocznica śmierci nieodżałowanej pamięci naszego kolegi z lat seminaryjnych. W związku z tym, wziąłem za pióro, aby przywołać to, co utrwaliło się w mojej świadomości, z powodu osobistej bliskości, jaka mnie z nim łączyła, i odwdzięczyć się za wyświadczone mi dobro.
Bp Stefan Moskwa urodził się 27 września 1935 r. w Woli Małej k. Łańcuta. Do Seminarium przyjechaliśmy 14 września 1953 r. i trzeba było najpierw, po przedstawieniu się u Księdza Rektora, iść z siennikiem pod stóg słomy, aby przygotować sobie łóżko. W wyznaczonych salach mieszkaliśmy po 10-12 osób. Było wesoło. I kurs liczył 56 kleryków, 16 przyszło wprost z Małego Seminarium, pozostali ze „świata”. Wśród nich i kleryk Stefan, cichy, nieśmiały. Wiedziałem, że w Gimnazjum był celerem. Na III kursie zamieszkaliśmy razem (8 osób). Zaproponował mi wspólne studium, które miało trwać do końca VI kursu. Skłoniła go zapewne chęć przyjścia z pomocą koledze, którego wtedy nawiedzały doświadczenia zdrowotne, aby nie odstawał w nauce. Odwiedzał mnie w szpitalu, przynosząc nie tylko słowo otuchy dla ducha, ale i coś słodkiego dla ciała, co postarał się wyprosić u sióstr pracujących w kuchni seminaryjnej. Tak się zatroszczył, że nawet przepisywał wykłady w moich zeszytach, tak że zastałem na bieżąco notatki. Pisało się wtedy wiele, gdyż z matrycami były ograniczenia i trzeba było mieć pozwolenie odpowiednich władz na ich kupno. Z kieszonkowym zegarkiem w ręku zaczynał studium, czasem musiał poczekać na „ucznia”, który miał trzy pasje: fortepian, chór i fryzjerstwo. Natrząsał się nade mną za fortepian: „jak tam żarna?”. Odwdzięczałem się pięknym za nadobne, gdy go strzygłem, że pozbieram włosy, aby nie zginęły i zachowam na relikwie.
Mówią, że najlepiej poznać człowieka przy stole. Stół wtedy nie był wyszukany, dlatego rodzice posyłali paczki. Niektórzy często je otrzymywali. Wszystkie produkty szły na wspólny stół. Tak czynił zawsze kleryk Stefan.
Zwierzył mi się kiedyś, że na wakacjach Służba Bezpieczeństwa nie dawała mu spokoju, proponując współpracę. Jeżeli to powiedział mnie, to i przełożonym, co znalazło wyraz w niedwuznacznym ostrzeżeniu przed możliwością pójścia na współpracę i sugestii, by się nie dać zastraszyć. Ale zbliżało się nowe - Październik Polski 1956 r. i polityczna „odwilż”. Z internowania zwolniono Księdza Prymasa. Sam Zenon Kliszko przyjechał do Komańczy po Księdza Kardynała. W drodze do Warszawy, powitanie w katedrze przemyskiej. Tak ukwieconej katedry nigdy nie widziałem. Na fali zmian ukazał się powtórnie Tygodnik Powszechny - na Boże Narodzenie. Przełożeni zdecydowali pozwolić na imienną prenumeratę. Jednym z pierwszych, który takie pozwolenie otrzymał, był kleryk Stefan, a ja byłem pierwszym, z którym się dzielił prasą, co tydzień otrzymywaną od 1957 r. A wydarzenia narastały lawinowo od pamiętnych Ślubów Narodu, 26 sierpnia 1956 r. poprzez Wielką Nowennę, śmierć Ojca Świętego Piusa XII w 1958 r., wybór Jana XXIII. Czytaliśmy Tygodnik z zapartym tchem.
Na V kursie mieliśmy opracować kazanie. Mnie się dostało na uroczystość Matki Bożej Królowej. Kleryk Stefan, abym temat potraktował jak najlepiej, zaproponował mi zestawienie ze swoich nagromadzonych fiszek trzech przykładów pięknie harmonizujących do takiej uroczystości. Swoje zaś kazanie wygłosił w obecności Księdza Rektora, ks. prał. Misiąga i księży przy aplauzie całego refektarza. Był pobożny, bardzo kochający Maryję. Kleryk Stefan nosił medalik szkaplerzny, odmawiał Różaniec codziennie, wypełniał schedułkę, jaką ojciec duchowny ks. dr Jan Jakubczyk polecał na wakacje, należał do Straży Honorowej Najświętszego Serca Pana Jezusa i Najświętszego Serca Maryi Panny, a podarek jaki otrzymałem od niego za strzyżenie to książka Maryja Quitona. Miał też w biblioteczce Naśladowanie Najświętszej Maryi Panny, otrzymaną od Księdza Rektora za posługę „Cesarza”, czyli seminaryjnego ceremoniarza liturgicznego.
Święcenia kapłańskie przyjęliśmy w niedzielę Trójcy Przenajświętszej 7 czerwca 1959 r. w katedrze. Odwiedził mnie zaraz w Desznicy. On zaczął studia na KUL-u, zaprosił na obronę pracy doktorskiej. Potem go też odwiedzałem. Przysyłał życzenia świąteczne i imieninowe, tytułował jak dawniej „Kazku”, pod koniec bardziej zdrobniale: „Kaziu” a podpisywał się pełnym imieniem i nazwiskiem. Jeżeli coś więcej dopisał, to: „takie jest oczekiwanie Ks. Arcybiskupa” lub „potrzeba Kościoła i Ojczyzny jest taka”. Stwierdzał, że jesteśmy „utrudzeni” - mając na uwadze kolegów kursowych. Sam w pracy się nie oszczędzał. Będąc profesorem a potem rektorem Seminarium, zajmować się musiał budową gmachu Instytutu Teologicznego. Powstawały w tym czasie Kluby Inteligencji Katolickiej, jeździł z wykładami do różnych miast diecezji. Kiedy został biskupem uważał za swój obowiązek służyć swoim posługiwaniem katolikom za wschodnią granicą. Jeździł tam, gdzie go zapraszano, poświęcał, bierzmował, komunikował, aż zachorował. Ojciec Święty Jan Paweł II żegnając się z nim po wizycie w 1987 r. zauważył żartobliwie: „A to jest ta Moskwa, co jeździ do Rosji”, co wywołało wesołość obecnych, przy tym świty papieskiej i biskupów.
Pełnił odpowiedzialne funkcje w Episkopacie Polski, będąc członkiem Rady do spraw Polonii. W archidiecezji był wikariuszem generalnym Księdza Arcybiskupa, prepozytem Przemyskiej Kapituły Metropolitalnej, członkiem Rady Kapłańskiej, Kolegium Konsultorów i innych.
Odwiedził mnie w Olszanicy na odpust Matki Bożej Pocieszenia, kazał ustawić ołtarz soborowy „twarzą do wiernych” i tak zainaugurował odnowioną liturgię. Sam odprawiał Mszę św. z namaszczeniem, z dokładnym zachowaniem przepisanych gestów. Ręce trzymał wyciągnięte na szerokość tułowia, łokciami przy sobie, końcami palców dłoni powyżej ramion, tak jak nas uczono.
Był pokorny. Na zjeździe koleżeńskim w nowym kościele filialnym w Bierówce, Mszy św. kazał przewodniczyć miejscowemu proboszczowi ks. Tadeuszowi Sabikowi, który był budowniczym, a sam mile wspomniał naszego starszego o rok kolegę ks. Tadeusza Pankiewicza, zmarłego przed laty, który stamtąd pochodził. Wszystko to odebrano z ogromną wdzięcznością ludzi i uznaniem kolegów.
Parę razy zmusił mnie, bym wziął od niego „na cukierki”, jak się wyraził, a gdy odwiedziłem go po raz ostatni w domu, nakrył stół wyprasowanym jak karta śnieżnobiałym obrusem i poczęstował kawą i ciastkiem, co przyjąłem za wyróżnienie. Pytał o sprawy Kościoła na Ukrainie, który się powoli odradza. Z zaproszenia przyjazdu na Krym już jednak nie skorzystał.
18 października 2004 r. otrzymałem telefon z Polski od ks. Aleksandra Radonia, dziekana i proboszcza w Kańczudze, a mojego kolegi z Tarnowca: „Biskup Stefan, nasz Kolega, u Niebieskich Bram”. Na zakończenie tej smutnej wiadomości westchnął: „Taki dobry Człowiek”.
Pomóż w rozwoju naszego portalu