Ewa i Tomasz Kamińscy: - Chciałoby się powiedzieć: „Czterdzieści lat minęło, jak jeden dzień”. Czy rzeczywiście ten czas tak szybko minął?
Ks. prał. Marian Matusik: - Trudno mi uwierzyć, że „stuknęło” 40 lat kapłaństwa. Tak już jest, kiedy człowiek w tym co robi, do czego jest powołany, angażuje się cały i bez reszty. Kiedy zapomni się o sobie, to wtedy czas tak szybko płynie.
- Jak wyglądało Księdza dzieciństwo?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
- Urodziłem się 3 maja w 1944 r. w Gródku w Beskidzie Sądeckim, wychowałem w Kamiennej Górze w Karkonoszach, pracowałem na Wyżynie Lubelskiej. Jestem takim „małym góralem” i kocham wszystko, co góralskie. Mój dom rodzinny to prawdziwa szkoła wiary, wzajemnej miłości, uczciwości i pracowitości. Było tam miejsce na radość, a każdy był ważny, kochany i potrzebny. Z siostrą bliźniaczką byliśmy najstarsi z siedmiorga rodzeństwa. Dom rodzinny to miejsce, gdzie wszystko się zaczęło: życie, wiara i powołanie. Z wdzięcznym sercem go wspominam.
- Czy w domu rodzinnym było szczególne umiłowanie Różańca, którego Ksiądz jest gorącym orędownikiem?
Reklama
- Modlitwę różańcową i nabożeństwo do Matki Bożej otrzymaliśmy, jak to się mówi, „z mlekiem matki”. Dzisiaj myślę, że to rodzinne, gorące nabożeństwo kształtowało naszą osobowość i wiarę, prowadziło nas przez codzienność do Jezusa. Niczego nie mogę sobie wyobrazić bez Maryi. Później, przy podjęciu decyzji o wstąpieniu do seminarium, miało to kluczowe znaczenie. Tam były korzenie tej modlitwy, która dziś, obok Eucharystii, jest dla mnie wszystkim.
- Niezwykłą tajemnicą są narodziny powołania kapłańskiego. Kiedy to powołanie odezwało się po raz pierwszy w sercu Księdza?
- Nie wiem. Mówi się, że takie powołanie jest „od kołyski”. Nie mam wątpliwości, że jest ono dla mnie największym darem Jezusa. Im dłużej jestem księdzem, tym więcej nie mogę się nim nacieszyć i dziękować. Jak to dobrze, że jest wieczność, gdzie także będę Chrystusowym kapłanem. Dlatego tak bardzo lubię wiersz mojego ulubionego poety, ks. Jana Twardowskiego „Własnego kapłaństwa się boję”. Jestem przekonany, że przy narodzinach powołania była modlitwa moich dziadków i chrzestnych. Kształtowało się ono w wierze i ufności moich rodziców, a potem były piękne wzory kapłańskie, począwszy od mojego proboszcza, ks. prał. Kazimierza Malinosia i wikariuszy z rodzinnej parafii.
- Czy po maturze Ksiądz był już zdecydowany, by pójść do seminarium duchownego?
- Raczej nie. Chciałem to odłożyć na rok, i pewnie byłaby to duża pomyłka. Po maturze zakochałem się. Szkoda mi było opuścić świat, który mnie kusił i pójść za Chrystusem. Ale Maryja czuwała, tak że „musiałem” pójść do seminarium zaraz po maturze i to aż do Lublina. Dziś wiem, że była to dobra decyzja, która przyniosła mi radość i szczęście.
- A co z zakochaniem?
Reklama
- Przez cały rok cierpiałem. Potrzeba było dużo modlitwy i żadnego wzajemnego kontaktu. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to doświadczenie bardzo mi się przyda w pracy z młodzieżą.
- Jak przeżywał Ksiądz uroczystość święceń kapłańskich i swoje prymicje?
- To była niezapomniana uroczystość osobista, rodzinna i parafialna. Byłem drugim po wojnie kapłanem w Kamiennej Górze. Doświadczyłem wtedy mocno Bożej Miłości, a radość i wdzięczność wypełniały moje serce. Chyba byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie! Tamten czas przeżywałem także w atmosferze wdzięczności od ludzi, że zostałem kapłanem. Na obrazku prymicyjnym zamieściłem fragment „Koronki do Ran Pana Jezusa”, którą mój dziadzio Paweł modlił się codziennie za mnie do samej śmierci: „Ojcze, ofiaruję Ci rany Pana naszego Jezusa Chrystusa na uleczenie ran dusz naszych”. Wtedy też oddałem w macierzyńską opiekę Maryi swoje kapłaństwo, tych, którzy pomagali mi dojść do ołtarza i których spotkam na swej drodze.
- Ilu kapłanów było wyświęconych wraz z Księdzem 17 czerwca 1969 r.? Co się obecnie z nimi dzieje?
- W katedrze lubelskiej i w Zamościu oraz w Chodlu było wyświęconych 20 księży. Pracują na misjach, w diecezji zamojsko-lubaczowskiej oraz lubelskiej. Czterech już nie żyje.
- Przez wiele lat był Ksiądz ojcem duchownym w seminarium lubelskim…
Reklama
- Ojcem duchownym zostałem niespodziewanie. Kiedy chciałem wyjechać na misje do Afryki, abp Bolesław Pylak powołał mnie do pracy w seminarium. Nie miałem żadnego przygotowania specjalistycznego, jedynie duże doświadczenia w pracy z młodzieżą. W seminarium była jednak inna młodzież i inna praca - bardzo trudna, odpowiedzialna, duchowa. Wspominam ją z wielką wdzięcznością.
- A jak to się stało, że Ksiądz założył w Kaliszanach „Ognisko Światła i Miłości”?
- Po wielu latach pracy zacząłem szukać odpowiedzi na pytanie: Jakie jest moje ostateczne miejsce w Kościele jako kapłana? Przekonałem się, że nie jest to praca proboszcza, wykładowcy, kapelana, ale ojca wspólnoty życia - Ogniska Światła i Miłości. Na rekolekcjach w Ognisku - Centrum w Chateauneuf koło Lyonu znalazłem swoje miejsce i powołanie w Kościele. Misja Marty Robin i założonej tam przez nią wspólnoty polega na formacji duchowej na dojrzałych i odpowiedzialnych w wierze ludzi na wzór pierwszych chrześcijan. Najważniejsza jest ewangelizacja przez prowadzenie rekolekcji dla potrzebujących pogłębienia wiary, jak i dla wątpiących, szukających, niewierzących. Za aprobatą abp. Bolesława Pylaka szybko znalazło się w naszej diecezji grono młodych świeckich osób, z którymi założyłem nową wspólnotę. Dziesięciolecie tworzenia i prowadzenia tego dzieła było dla mnie najważniejszym czasem w kapłańskim życiu, wielkiej pracy, radości, poświęcenia bez reszty i cierpienia.
- Swoją działalnością wychodzi Ksiądz poza teren archidiecezji lubelskiej…
Reklama
- Największy zakres miała i nadal ma działalność rekolekcyjna, także w innych polskich diecezjach i sporadycznie za granicą. Pracowałem w Oazach, we wspólnotach neokatechumenalnych, przez wiele lat byłem ojcem duchownym pielgrzymki zamojskiej na Jasną Górę, nie obcy mi jest ruch charyzmatyczny i dzieło Lasek. Do znaczących prac należy spowiednictwo i kierownictwo duchowe.
- W życiu Księdza zdarzył się cud uzdrowienia z choroby nowotworowej.
- Tak, życie szybko ze mnie uchodziło. Z nowotworem złośliwym pojechałem do Matki Bożej Kębelskiej. Po Mszy św. o uzdrowienie i krótkiej modlitwie ks. Jana Pęzioła, wróciłem jak nowonarodzony. Od razu znikły objawy choroby. Potwierdziły to badania lekarskie. Jeszcze raz Maryja, moja ukochana Patronka, przedłużyła mi życie. Pewnie jestem Jej jeszcze potrzebny…
- Wielu młodych ludzi słysząc głos powołania waha się, czy podjąć życie kapłańskie lub konsekrowane. Co by im Ksiądz radził?
- Jeśli usłyszysz głos powołania - w sercu, a nie tylko w głowie - zaufaj Jezusowi przez Maryję, całkowicie, Totus Tuus i idź. Niczego nie zostawiaj sobie na jutro, żadnej furtki, a doświadczysz prawdziwego szczęścia i radości, którą ja mam po tylu latach kapłaństwa.