80 lat życia, 58 lat małżeństwa, 8 dzieci (1945 - syn, 1948
- córka, 1949 - córka, 1951 - córka, 1952 - córka, 1953 - córka,
1956 - syn, 1958 - syn), 14 wnuczek i 12 wnuków, 3 prawnuczki i 2
prawnuków. W sumie: 53-osobowa rodzina. Moja babcia skończyła 80
lat. Ten niezwykły jubileusz był okazją do spotkania rodziny prawie
w komplecie.
Zofia i Józef. Seniorzy rodu. Babcia z dziadkiem ciągle
troszczą się, czy nikomu nic nie potrzeba. Czy "mieszczuchom" nie
skończył się zapas ziemniaków w piwnicy, czy nie potrzeba komu jarzyn,
fasoli, a może zakwasu na wiejski żur. Babcia od dwóch tygodni składała
jaja, aby nikt nie wyjechał z pustymi rękoma. Nota bene najstarszego
prawnuka prawie siłą trzeba było odciągać od kur, bo byłby gotów
co minutę sprawdzać, czy nie zniosły kolejnego jajka.
Stach. Pierworodny. Jako jedyny ukończył wyższe studia.
Najpierw wyjechał do miasta do szkoły, potem do Wrocławia na studia.
Założył rodzinę. 160 km z Zielonej Góry do Olszan - rodzinnej miejscowości
- przebył niezliczoną ilość razy. Sam, z narzeczoną, z żoną, z kolejno
rodzącymi się dziećmi, czyli także i ze mną. Przez długie lata wszystkie
wakacje spędzaliśmy "w polu". Sianokosy, żniwa, wykop buraków i ziemniaków
to były żelazne punkty w kalendarzu. Piątka dzieci stała się prawie
rodzinnym standardem, bo w ślady najstarszego brata poszła jeszcze
dwójka rodzeństwa. Do swych sióstr, które dawno pozmieniały nazwiska,
dalej mówi "Dziadurzanki". Tak już chyba zostanie i ma to swój urok.
Jasia. Najstarsza z córek i chyba najbardziej doświadczona
przez życie. Z jej dwoma córkami spędzałyśmy (wraz z moją siostrą)
najwięcej czasu. One też przyjeżdżały na wieś na całe lato. W czwórkę
można było już nieźle poszaleć. Pomysłów nam nie nigdy nie brakowało.
Zresztą każdy, kto bywał na wsi trochę dłużej niż parę minut, wie,
że tam nie sposób się nudzić, zwłaszcza dzieciom. Na urodziny babci
przyjechała ze studiów z Wrocławia tylko Agnieszka. Kasia (już mężatka)
akurat dostała pracę - w Hiszpanii.
Hela. Ma pięcioro dzieci. Miewam kłopoty, by spamiętać
imiona ich wszystkich (a teraz dochodzą jeszcze imiona mężów i dzieci=
wnuków=prawnuków). Kiedyś mieli (nawet nie wiem, czy jeszcze mają)
przepiękny sad wiśniowy, w którym rosło też kilka czereśni. Na tych
drzewach spędzałam godziny. I aż dziw, że nigdy po wiśniowo-czereśniowym
szaleństwie nie bolał mnie brzuch.
Kazia. Po dwóch córkach cioci Jasi, przyszedł czas na
dwóch synów cioci Kazi. Z chłopakami jednak nie widywaliśmy się zbyt
często. Oni z Wrocławia, my z Zielonej Góry. Nie zawsze było nam
po drodze. Jednak za każdym razem, gdy tylko się widujemy, opowiadana
jest historia, jak to przy okazji zabawy na sianie składowanym w
budynku gospodarczym nad stajnią Tomek z impetem wleciał przez otwór
do zrzucania siana wprost do krowiego żłobu. Skończyło się na szczęście
tylko na kilku szwach, ale strachu najedliśmy się wtedy co niemiara.
Teresa. Jako jedyna z rodzeństwa opuściła Polskę. Przed
wieloma laty. Z lat dziecinnych, choć to moja chrzestna, niewiele
ją pamiętam. Teraz ze wszystkimi chętnie rozmawiała. Wiele opowiadała
o życiu swoim i swojej rodziny w Berlinie. Mają swoje problemy. Czasami
większe niż nasze, choć na pieniądze i pracę nie mogą narzekać. Swoich
kuzynów - Piotra i Anny nie poznałabym na ulicy. Nie widzieliśmy
się chyba ponad 10 lat.
Bogusia. Najmłodsza z dziewczyn. Jako ostatnia opuściła
dom rodzinny i może dlatego to ona właśnie nieodparcie kojarzy mi
się z "sielskim i anielskim" życiem na wsi. Teraz mieszka wraz z
mężem i synem Mateuszem w mieście.
Jędrzej. Został na gospodarstwie. Powiększył ojcowiznę.
Zakupił nowe traktory, kombajny i inne ustrojstwa obce duszy mieszczucha (
czyli mojej). Przez pewien czas był także sołtysem. Zabrakło go jednak
na rodzinnym świętowaniu. Szkoda. Nie wiadomo kiedy i czy w ogóle
będzie okazja, by w takim gronie ponownie się spotkać. Szkoda. Bo
to on przejął gospodarkę i, o ironio, mieszka najbliżej - w tym
samym domu, co dziadkowie. W tym wypadku sprawdza się przysłowie,
że najciemniej pod latarnią.
Marek. Najmłodszy. Też ma piątkę dzieci. Po różnych kolejach
losu i przeprowadzkach wygląda na to, że osiadł ze swoją rodziną
w rodzinnej miejscowości (z tym, że na drugim jej końcu). Gdy brzuchy
mieliśmy do oporu wypełnione jedzeniem i zaczynało nas mdlić na sam
jego widok wraz z moim rodzeństwem wyciągnęliśmy wujka na spacer.
Przez połowę drogi opowiadał nam o swoim pobycie w szpitalu. A robił
to w taki sposób, że prawie pokładaliśmy się ze śmiechu. I pomyślałby
kto, że szpital to taka okropna rzecz.
Rodzinna fotografia. Skomponowana z dziecinnych wspomnień,
wydarzeń, które zapadły w pamięć, z przemyśleń dorastającej nastolatki
i refleksji zupełnie już dorosłej kobiety. Z zasady nie lubię (nawet
bardzo) tłumnych spotkań i długich nasiadówek w dużym gronie. Zdecydowanie
bardziej wole kameralne spotkania. Tym razem było inaczej. Na tej
rodzinnej fotografii każdy ma swoje miejsce. Ja też. I czuję się
na nim - nie przymierzając - jak ryba w wodzie. Czego niniejszym
i innym z całego serca życzę.
Pomóż w rozwoju naszego portalu