"Bóg się rodzi"
Jolanta Wyleżyńska
Kiedy zabłyśnie pierwsza gwiazda, wszystko - cały świat - cichnie i dzielimy się Miłością, i chwalimy Pana, że do nas przyszedł. Zasiadamy do stołu - nikt nie powinien być sam tego wieczoru; ktoś intonuje starą kolędę do słów poety Karpińskiego "Bóg się rodzi"...
Napływają ze wspomnień jakieś obrazy, a wszystkie minione Wigilie rozświetlają przeszłość, całe nasze życie, jak gwiazdy w mroku. Chciałoby się je przywołać: Wigilie z dzieciństwa - krainy szczęśliwości, z tułaczki, Wigilie przy łóżku umierających bliskich, Wigilie z nowego wspólnego z mężem domu lub jedną straszliwą po jego śmierci - ale we wszystkich nie opuszczała człowieka Nadzieja i Radość, że Chrystus się narodził. Ta świadomość była i jest realna.
Wszystkie fragmenty i obrazy, ośnieżone dachy, zamarznięte kałuże, wygwieżdżone niebo, dźwięki kolędy i muzyki Chopina, zapach choinki, twarze bliskich. Te fragmenty scalają się w jedną Wigilię - jak wielki dekoracyjny fresk przesłonięty kurtynami. Odsłanianie ich jest trochę bolesne, ale przecież czasy przeszły i teraźniejszy często się przenikają.
Poeta Gałczyński nazywa to ulicą zapomnianej kolędy.
W polskim dworze
Dwa obrazy Wigilii zdominowały moje dzieciństwo - Wigilia w ośnieżonym dworze Trzcianna, położonym na Mazowszu w pobliżu Skierniewic, i Wigilia w warszawskich mieszkaniach mojej babki Wacławy.
Trzcianna była legendą przekazaną nam przez Babkę, ale zżyłam się z nią jak z rzeczywistością.
Dwór z ok. 1820 r. należał do rodziny mojej Babki - Prandotów Trzcińskich i Niemiryczów; do niego należały dwie pobliskie wsie - Trzcianna i Prandotów. Ich kościołem parafialnym był uroczy unikalny drewniany kościółek fundacji Teodora Potockiego (1731 r.) w Starej Rawie, oddalony od Trzcianny o ok. 5 km, tam też jeździli na Pasterkę; rzadziej do pobliskiego Jeruzala, będącego fundacją Niemiryczów z 1798 r. (Jeruzal tzn. Jerozolima Niebieska).
Na uroczystości związane z Wigilią i świętami Bożego Narodzenia zjeżdżało do białego dworu z kolumnami wiele osób, a Trzcianna otwierała gościnne podwoje; nawet na mieszkalnym poddaszu - choć te pomieszczenia, jako chłodne, słabo ogrzewane, ponoć tylko służyły młodzieży.
Dwór nigdy nie błyszczał oknami, bo zamykano okiennice, a nawet opuszczano rolety; tylko szklone drzwi wejściowe, prowadzące do długiej przelotowej sieni, były odsłonięte. W tej sieni w pierwszy i drugi dzień Bożego Narodzenia wykonywano tańce "posuwiste" - mazura, poloneza. Tańce szybkie, jak oberki, polki, tańczono w salonie z piecem bladoróżowym. W moim malutkim mieszkaniu w Warszawie przechowuję fragment ozdobnego ceramicznego zwieńczenia tego pieca - takie vanitas, znikomość ziemska.
Wigilia była uroczysta, długo przygotowywana; zachowywano wszystkie polskie zwyczaje. Pod obrusem stołów, zestawionych w długi ciąg, kładziono siano, a opłatki, spięte ozdobnymi taśmami, leżały w wielu miejscach na porcelanowych talerzykach. Stoły były przybrane gałązkami jedliny, gdzieniegdzie świeżymi kwiatami, i stały nieliczne zapalone świeczniki, a w tle lampy naftowe rozjaśniały półmrok. W rogu stała ogromna choinka; nie ubierano jej.
Wszelkie potrawy były wyłącznie postne.
Po Wigilii śpiewano kolędy. Babka Wacława lubowała się wprost w muzyce, piosenkach i przyśpiewkach wiejskich, których melodie grała na fortepianie i śpiewała. Nauczyła mnie później wielu z nich. Myślę, że kapele wiejskie (a szczególnie z okolic Rawy) były źródłem pewnych wzruszeń muzycznych Fryderyka Chopina. Pisze się o tym powszechnie (m.in. Ferdynand Hoesick - autor wielu chopinianów).
Dlatego, myśląc o Wigilii, słyszę Chopina, dźwięki fortepianu Babki i widzę sylwetkę Trzcianny na tle - jak to w Wigilię - wygwieżdżonego nieba.
To są marzenia, to krajobrazy nierzeczywiste, to legendy białego dworu polskiego.
Pierwsza warszawska Wigilia
Pierwsza moja Wigilia, którą pamiętam (miałam 5 lat), to Wigilia w domu mojej Babki w Warszawie przy ulicy Waliców 14. Do tego mieszkania moi Dziadkowie wprowadzili się po powrocie z tułaczki w Rosji, po sowieckiej rewolucji.
Mieszkanie było chyba piękne, ale na piątym piętrze, bez windy; dziadka Aleksandra, chorego na serce, na to piąte piętro wnosili "posłańcy". Przywieziono mnie ze wsi pociągiem i dorożką - dokładnie pamiętam tamtą chwilę. Nadchodziły święta Bożego Narodzenia. Same przygotowania do Wigilii były już wielkim przeżyciem. Pozwolono mi wychodzić na zakupy przedświąteczne z kucharką, panią Klementyną. Ona brała kosz i okrywała się dużą chustą z frędzlami; trzymałam ją za rękę, szorstką i ciepłą - to był mój kontakt ze światem.
Klementyna kupowała ryby na Wigilię w Hali Mirowskiej. Ogromna hala, gdzie głównie Żydówki handlowały rybami, zdominowana zapachem świeżych ryb pełna była głośnych zawołań: - Rybyy na szwenta... świeże ryyby na szwenta!...
Gibkie, poruszające się wartko ciała ryb pływały w blaszanych korytach, czasami wysoko skacząc i rozpryskując z pluskotem wodę. Handlarki, w czystych fartuchach, wyławiały je sitami i wtedy właśnie ryby tak gwałtownie skakały - wydawało mi się to piękne.
Później, kiedy kosz Klementyny był już ciężki, wychodziłyśmy z hali, a Klementyna przeprowadzała mnie przez stojące z boku hali alejki wystawionych na sprzedaż choinek. Był to jakby zaczarowany, nierealny las - wszystkie drzewka były już oprawione i tylko czekały, kto je wybierze; o tym ja i Klementyna nie mogłyśmy decydować, choinkę kupowali panowie - ojciec lub stryj Jaś - może poprzedniego dnia lub następnego, żeby ukryć ją przed dziećmi w salonie.
Ten dziwnie zgeometryzowany las choinkowy, w nienaturalnym, sztucznym oświetleniu, był jednym z moich największych przeżyć z dzieciństwa. Kiedy wracałyśmy z Klementyną do domu, kałuże już były zamarznięte. Wigilię szykowano w pokoju stołowym - duży stół rozkładano na 24 osoby. Biały, aż błyszczący bielą obrus, a pod nim siano. Z kredensu wyłaniał się "wyprawowy" serwis Babki w bukieciki fiołków. Czarujące lniane serwetki z błyszczącym wzorem krabów pozwalano mi układać przy nakryciach. Wszystkie takie zajęcia, towarzyszące ceremoniałowi Wigilii, wydawały mi się bardzo ważne.
W kuchni, poprzedzonej korytarzykiem (ze spiżarnią z prawej strony), szykowało się potrawy. Duża węglowa kuchnia z białych kafli, tzw. komin, była rozpalona. Krzątało się tu kilka kobiet. Babka wszystkim zarządzała.
Narożne okno było tylko częściowo przesłonięte wykrochmaloną firanką, widziałam granatowe niebo z gwiazdami i padający śnieg.
Z ugotowanej głowy szczupaka czy sandacza Babka pokazała nam ości w kształcie narzędzi Męki Pańskiej, kobiety żegnały się; rozumiejąc powagę chwili, przytuliłam się do nóg Babki.
Do stołu siadano "z pierwszą gwiazdą" - ale naprawdę około godziny siódmej. Goście i domowi wydawali mi się pięknie ubrani, panie w długich sukniach. Pamiętam dzielenie się opłatkiem, a później szmer głosów - taki bardzo niezwykły, narastający, to znów słabnący - jak muzyka, przez całą wieczerzę wigilijną. Potraw nie pamiętam.
Wreszcie otworzono zamknięte dwuskrzydłowe drzwi do salonu - zobaczyłam ogromną choinkę! Była piękna. Na jej szczycie zawieszono srebrną papierową gwiazdę, a poniżej anioły - zabawki jeszcze naszego Ojca. Po prostu usiadłam pod choinką i nie chciałam wyjść; nawet prezenty się nie liczyły.
Wieczór wigilijny trwał długo, długo rozmawiano, śpiewano kolędy. Jak zawsze, najpierw Babka intonowała "Bóg się rodzi, moc truchleje..." - stary tekst poety Franciszka Karpińskiego.
Nie wiem, czy spałam tej niezwykłej nocy, a może właśnie zasnęłam pod choinką?
Święta w centrum dawnej Warszawy
Po kilku latach moja rodzina przeniosła się do Śródmieścia, na ulicę Lwowską. Było to przed II wojną światową, w roku 1937. Dom ten, pod numerem 11, był zamieszkiwany przez bardzo interesujących ludzi rozmaitej narodowości i profesji.
Blisko domu na Lwowskiej istnieje, zachowana do dziś, hala targowa "Na Koszykach". W założeniu swoim hala była "gotycyzująca", ale zachowane do dziś elementy dekoracyjne są czystą secesją. Halę "Na Koszykach" ukończono w 1909 r. W okresie poprzedzającym święta Bożego Narodzenia hala zaczynała tętnić wzmożonym życiem. Stragany ożywały bogactwem owoców i warzyw, wśród których królowały szarobeżowe pałeczki chrzanu, żurawiny o pięknym ciemnoczerwonym kolorze na tradycyjny kisiel wigilijny, orzechy, figi, daktyle, mandarynki o wspaniałym zapachu, pomarańcze. Gładkie, okrągłe buraki, kapusty, piękne kartofle - złotawe lub w ciemnej skórce leżały w otwartych wnętrzach worków i koszyków. Przypominało to słynne martwe natury holenderskie z XVII wieku. Oczywiście, były też ryby, ale po ryby tradycyjnie jeździło się do Hali Mirowskiej. W jakimś momencie wśród tego piękna płodów natury pojawiały się nagle elementy bajkowe: ozdoby na choinkę z kolorowych, glansowanych papierów, koralików, malutkie baletniczki, główki aniołków, szaleni kominiarczykowie, mknący na pozłacanych sankach, koszyczki wyplatane ze srebrnego papieru, rozmaite bombki - od wielkich kul po latarenki, małe pękate "mikołaje" i pasiaste "łowiczanki".
W hali "Na Koszykach" sprzedawano też choinki; na rozległym podwórku między zabudowaniami sprzedawcy wybrane drzewka oprawiali w drewniane stojaki. Ci zziębnięci, skromnie ubrani ludzie oprawiali choinki bardzo dokładnie. Było mi ich żal.
W okresie świąt Bożego Narodzenia pojawiali się w warszawskich domach kolędnicy. Był to bardzo miły zwyczaj.
Dzwonek do drzwi wejściowych - zawsze starałam się ubiec wszystkich domowników i otworzyć drzwi. Najpierw ukazywała się kolorowa szopka oświetlona świecą lub latarką, a za nią kilku chłopców z czerwonymi od mrozu policzkami; śpiewali najczęściej "Bóg się rodzi...".
Dorośli dawali im pieniądze do blaszanego kubka i łakocie. Takich odwiedzin bywało kilka przez wieczór. Jak w magicznym świecie w otwartych drzwiach buchała kolęda i migotała szopka.
Różne Wigilie
Czasami jednak, podczas okupacji, w otwartych drzwiach stawały żydowskie dzieci z getta, nędzne cienie, w łachmanach, z opuszczonymi głowami. Miały ogromne, smutne oczy. Wynosiło się im dużo jedzenia, ale moje serce przenikał jakiś ból, jakiś wstyd.
Po pierwszej, okazałej Wigilii na Lwowskiej w 1937 r. odbywały się tu kolejne, również w okresie okupacji, aż do wygnania po Powstaniu 1944 r. na tułaczkę; Warszawa zmieniona w dymiące rumowisko została za nami. Pierwsza Wigilia poza naszym ukochanym domem, którą spędziłyśmy z Babką jako wygnanki z Warszawy, odbyła się w domu ciotki Romany Prackiej w Rawie Mazowieckiej.
Część członków rodziny była w obozach: mój Ojciec (który tam zginął, a jego ciało zostało spalone w krematorium), ciocia Jadzia, mąż ciotki Romany (zginął w Dachau) i inni. Do Rawy, do ciotki Romany, przyjechało na Wigilię trochę okolicznego ziemiaństwa (rodzina); był wybitny matematyk Witold Bork (wygnaniec z Warszawy), dyrektor Rawskiego Gimnazjum, ksiądz, bratanek księdza, rodzina, a także mój stryj Jaś z żoną i małym synem Jackiem (wygnani z Warszawy).
Długi stół był nakryty w odrębnej części domu, biały obrus, biała porcelana. Nie pamiętam potraw. Mała choinka, ustawiona w salonie na wieku fortepianu, miała bardzo drobne igiełki. W sercu gościł smutek, jakiś ból wygnania z domu dzieciństwa, z Warszawy, z domu Babki. Stan niepewności - w Duchowiźnie, pobliskim majątku, stacjonowali Niemcy z Wehrmachtu; słyszało się, jak śpiewali kolędy. W domu ciotki Romany wszystko było takie inne, zimne, obce, i tylko biały opłatek leżący na zielonej gałązce jedliny przypominał Małego Nowonarodzonego; i kolęda zagrana na fortepianie przez babkę Wacławę. Żadnych prezentów, a na ścianach chwiały się na sztucznych gałązkach wypchane ptaki i portret Kościuszki w złotych ramach, kopia z Orłowskiego - dzieło pierwszego męża Cioci; obok stary wahadłowy zegar wybijał godziny. Taki prowincjonalny salon.
Znowu pierwsza Wigilia
Niedługo po Wigilii, 17 stycznia 1945 r., szła przez Rawę wielka ofensywa. W marcu tego roku wróciłyśmy we dwie z Babką do Warszawy. Przywieźli nas dobrzy ludzie i wysadzili ze swojej ciężarówki koło hotelu Polonia, który ocalał; wśród morza gruzów ulica Lwowska ocalała z woli Opatrzności, i nasz dom też.
Pierwsza Wigilia po powrocie do pustego domu była jednak wspaniała. Ocalał stary, dębowy, wielki stół rozkładany; zabrakło obrusa, więc zastąpiły go dwa prześcieradła, pod nimi sianko - bardzo pachnące, opłatek na białym talerzyku. Była choinka bez zabawek, tylko gwiazdki z papieru zeszytowego, a zamiast łańcuszków - dużo kolorowych nici; piękne, stare zabawki choinkowe i ulubione anioły mojego Ojca zaginęły. Ale i jego zabrała wojna, i najbliższych z rodziny też.
Siedzieliśmy przy wigilijnym stole, Babka spokojna, zawsze opanowana; byliśmy ocalałymi rozbitkami, nie znaliśmy losów reszty rodziny.
To był 24 grudnia 1945 r. Zaśpiewaliśmy kolędę "Bóg się rodzi...", znowu ten stary, wspaniały tekst Karpińskiego.
Ta Wigilia w domu prawdziwym, chociaż byliśmy rozbitkami, stanowiła Dar.
Wigilia - niezwykły wieczór, w niektórych domach i dziś jest puste nakrycie dla Wędrowca. To Pan Jezus czy człowiek zagubiony noszący w sercu cząstkę Boga, tak jak i my wszyscy.
"Niedziela" 51/2007