Nie ma dobrej magii
Z Małgorzatą Nawrocką - autorką "powieści antymagicznej" o pacynkach, wilkołakach i dobrych bajkach - rozmawia Wiesława Lewandowska
Wiesława Lewandowska: - Pani twórczość - a zwłaszcza ostatnie powieści "antymagiczne" - można odbierać jako przejaw buntu wobec tej "strawy duchowej", którą dzisiejsza kultura popularna serwuje dzieciom. W literaturze dla najmłodszych pojawiły się przemoc, zło, magia jako sposób na życie, bo to podobno dzieci najbardziej lubią. A Pani uparcie wraca do starych bajek. Dlaczego?
Małgorzata Nawrocka: - Za jakieś 20 lat okaże się, czy ten mój bunt jest słuszny. Dziś wiemy na pewno jedno: jeszcze nigdy nie było tak, by dzieci wychowywane na przykładach gwałtu i przemocy wyrastały na dobrych ludzi. Wydaje mi się więc, że wychowujemy pokolenie nieco... eksperymentalne. Dziwią mnie argumenty dorosłych, że świat idzie do przodu, że cywilizacja się rozwija, a zatem musimy mieć nowe symbole, nowe baśnie osadzone w dynamice multimedialnej. Pytanie, co potem, po tych współczesnych bajkach...
- Pisze Pani swoje bajki po to, by ludzie za 20 lat nie byli gorsi niż dzisiaj?
- Jeżeli mogę zrobić cokolwiek, co wydaje mi się normalne, dobre i budujące tę wrażliwość, na której mnie samą wychowano, a którą z perspektywy 40 lat mojego życia oceniam jako wielką wartość, to chciałabym po prostu pielić chwasty w ogrodzie literatury dziecięcej... Na ile się da, na miarę moich możliwości, pomysłów. I tyle! I nic więcej!
- Kiedy zapadło postanowienie tego literackiego buntu?
- Najpierw było przebudzenie do działania na poletku literatury dziecięcej, bunt był sprawą wtórną. Pracowałam w szkole jako nauczycielka, i to było moją wielką pasją. Gdy urodziłam pierwszą córkę i przestałam pracować w szkole, odkryłam nagle, że oto mam przed sobą nowe wspaniałe drzwi do świata wrażliwości i wyobraźni dziecka. Pierwszy tekst, pt. "Pacynki Faustynki", napisałam dla dwuletniej córeczki. To moje przebudzenie zaczęło się więc od teatrzyków domowych. A potem "Pacynki Faustynki" wraz z innymi moimi tekstami zostały opublikowane w wydanym przez "Niedzielę" zbiorku "Piórka z podwórka". I to był mój debiut literacki. Pisanie dla dzieci zaczęło mnie bawić i fascynować. Z każdym kolejnym tekstem miałam wrażenie, że wcale nie wyczerpało się to, co mam do powiedzenia - wręcz przeciwnie!
- Bo bajki rozmnażają się przez pączkowanie?
- Pomysły pączkują, rozrastają się we wrażliwości autora, rozprzestrzeniają się... Pisanie bajek sprawia mi przyjemność, ale nie to jest najważniejsze. Prawdziwą radość przeżyłam dopiero wtedy, gdy ktoś opowiedział mi, jak to moje "Piórka" wywołały uśmiech na twarzy ciężko chorego dziecka. Pomyślałam, że nawet jeżeli ta książka pozostanie moją jednorazową przygodą literacką, nawet jeśli napisałam ją tylko dla dwu małych dziewczynek, to warto było! Poczułam, jak wielką satysfakcję daje praca dla jakiejś idei.
- Ta deklaracja brzmi jak protest przeciw komercjalizacji, która wdarła się już nawet do świata dziecięcych bajek!
- Prawdziwy, mocno uświadomiony i metodyczny bunt przyszedł dopiero wtedy, kiedy zaczęłam pisać "powieści antymagiczne", komentujące wielki światowy przebój literatury młodzieżowej ostatnich lat - kilkutomowe dzieło angielskiej pisarki Joanne Rowling pt. "Harry Potter".
- Przeczytała Pani te książki?
- Przeczytałam tylko trzy tomy, przekartkowałam czwarty.
- Z ciekawości, żeby sprawdzić, czym zachwyca się świat, jakie jest to najlepiej sprzedające się dzieło literatury dziecięcej?
- Nic z tych rzeczy. Kilka lat temu jeden z wydawców podręczników szkolnych zamówił u mnie powieść dla dzieci w odcinkach (do podręcznika dla III klasy szkoły podstawowej) i zaznaczył, że powinno to być coś w stylu "Harry'ego Pottera". Wtedy nie znałam tej książki. Gdy czytałam pierwszy tom, byłam zafascynowana geniuszem autorki, lecz już po kilkudziesięciu stronach wiedziałam, że jest to książka, której nie należy polecać dzieciom. Mimo to do tej pory często polemizuję z krytykami Rowling, którzy odmawiają jej kunsztu pisarskiego, a powodzenie książki przypisują jedynie sprytnemu marketingowi, wielkiej promocji.
- Na czym zatem, Pani zdaniem, polega tajemnica tak szalonego powodzenia tej książki?
- Rowling po prostu znakomicie wpisuje się w zapotrzebowanie współczesnej kultury lub raczej antykultury europejskiej. Ale, moim zdaniem, sukces tej książki polega także - i to w dużej mierze - na wielkim talencie pisarskim autorki. Kiedy skończyłam czytać pierwszy tom, pomyślałam: ta książka jest tak genialna, jakby ją sam diabeł napisał!
- Czy wtedy zapadła decyzja, że jeśli już pisać coś "w tym stylu", to tylko polemicznie?
- Spełniłam prośbę wydawcy i napisałam pięć odcinków bajki do podręcznika. Pomyślałam sobie jednak: jeśli chcą magii ŕ la "Harry Potter", to im dam, ale odwrócę i zdemaskuję wszystko. Jeśli mam czerpać jakieś wzory, to nie od Rowling, lecz raczej z książek Lewisa i Tolkiena, w których dobro i zło są dokładnie rozróżnione i nazwane. U Rowling imienne jest tylko zło, natomiast siła dobra jest rozmytą intuicją. U Rowling czarami zajmują się ludzie, u Tolkiena i Lewisa oraz w klasycznej baśni - tylko istoty z innego świata, zaś zła czarownica jest zawsze brzydka i szczerbata, od razu rozpoznajemy jej złe intencje. Nie będę naśladować Rowling. Nie widzę takiej potrzeby.
- Często słyszy się zachwyt, że "Harry Potter" przysłużył się kulturze już choćby dlatego, że przywrócił młodemu pokoleniu pasję czytania książek...
- To trochę tak, jakbyśmy dali dziecku truciznę, a potem z radością komentowali: taki niejadek, wreszcie coś je z apetytem! Książki mogą budować człowieczeństwo lub je niszczyć. Trzeba o tym pamiętać. Kiedy zorientowałam się, jak niebezpieczną lekturą jest "Harry Potter", jak wielu rodziców, pedagogów, zachęca do tej lektury, a w najlepszym razie zachowuje obojętność, postanowiłam działać, czyli spróbować napisać powieść awanturniczą, przygodową, żeby powalczyć z Rowling tą samą bronią.
- Podjęła Pani walkę z trudnym przeciwnikiem!
- Tak, ale tu nie chodzi o wyścig, kto lepszy, mądrzejszy, ani o to, kto więcej zarobi, ani nawet o to, która książka będzie miała większy nakład. Bo gdybym chciała dużo zarobić, to musiałabym się zająć czymś innym niż pisanie chrześcijańskiej literatury... Wychodzę jednak z założenia, że w tej sprawie nie wolno cicho siedzieć i choćby tylko dla kilku młodych osób warto napisać, czym rzeczywiście jest magia. Warto przed nią ostrzegać.
- W jaki sposób?
- Z premedytacją zrezygnowałam z symboliki, której używają w swych książkach Lewis i Tolkien, a przede wszystkim z wszelkich dziwności w stylu Rowling. W moich książkach nie ma symbolicznych potworów ani nieistniejących w świecie realnym istot, które wywierałyby magiczny wpływ na życie ludzi.
- Dlaczego?
- Wiedziałam, że jest duże ryzyko w tym ograbianiu opowieści z tego, co dzieci tak kochają, jednakże skoro mam pisać o magii, to przede wszystkim muszę pisać prawdę. Za każdą cenę. Jeżeli nie istnieją smoki, to nie będzie ich w moich prawdziwych książkach na ten temat... O smokach piszę humorystyczne wiersze.
- Ale czarodziej w powieści jest!
- Jest czarodziej, bo książka jest o magii, która przecież istnieje naprawdę! Rowling wie, że magia istnieje, ale w swoich książkach udaje, że to tylko żart. Ja w moich powieściach staram się pokazać, że magia to nie jest żart. Czarnoksiężnicy w moich książkach nie są rozróżnieni na magów białych, którzy się tylko bawią, i magów czarnych, którzy zabijają. W moich książkach jest tak, jak to pokazuje Biblia. Nie ma magów czarnych, białych ani różowych, bo nie istnieje magia, która nie obraża Boga i nie jest grzechem bałwochwalstwa.
- Mówi Pani, że Rowling pisze z artystycznym cudzysłowem o magii, a przecież jej powieść jest przez dzieci odbierana dosłownie, może nawet zbyt dosłownie...
- Rowling bawi się swoimi czytelnikami, ale ta jej ironia nie budzi wcale rozbawienia, raczej przerażenie. Po lekturze jej książek jest dla mnie oczywiste, że osoba pisząca z takim znawstwem - tak cyzelująca wszelkie informacje na temat okultyzmu, magii i czarnoksiężników, jako postaci historycznych, z taką fascynacją bawiąca się terminami i symbolami magicznymi - jest niewątpliwie po inicjacji okultystycznej. Z lektury książki wynika, że autorka jest osobą uprawiającą to, o czym pisze, a na pewno duchowo bardzo mocno jest w tę materię zaangażowana. Najbardziej przerażająca jest właśnie ta - tak umiejętnie czytelnikowi narzucona - dosłowność odbioru. A w dodatku sama książka to nie koniec gry prowadzonej przez Rowling - na swej stronie internetowej jak najbardziej poważnie odpowiada na dziecięce pytania, dosłownie przenosząc rzeczywistość swej bajki do realnego świata.
- Może to rzeczywiście tylko gra, jakich dziś wiele, i niewiele z niej wynika?
- Obawiam się, że nie. Rowling świadomie rozbija wszelkie dydaktyczne i wychowawcze schematy klasycznej pedagogiki. Nie znalazłam w jej książkach żadnych dobrych intencji. Oto np. w III tomie bohaterem jest profesor, wykładowca czarnej magii, tak fantastyczny - przepraszam za porównanie - jak Janusz Korczak, który rozumie młodzież i zawsze staje po jej stronie, profesjonalista, niekwestionowany guru magów rocznika Harry'ego Pottera. W finale powieści okazuje się, że ten profesor jest... wilkołakiem. "- Panie profesorze, musi pan opuścić Akademię tylko dlatego, że jest pan wilkołakiem? Przecież jest pan wspaniały?!... - pyta zmartwiony Harry. - No tak, Harry, ale przecież w księżycową noc mógłbym was pogryźć!". Takie pomieszanie dobra i zła w dziecięcych głowach nie może być niewinną grą.
- Czy nie jest Pani trochę przykro, że książka Rowling ma tak wielką oprawę promocyjno-handlową, a Pani książki nie znajdują tej siły poparcia i przebicia?
- Oczywiście, byłoby fantastycznie, gdyby "Anhar" i "Alhar" rozeszły się w milionach egzemplarzy, byłaby radość, że ziarno zostało solidnie zasiane. Niestety, nie jest tak, że ten, kto pracuje na niwie Bożej, jest skazany na sukces, zwłaszcza finansowy, wręcz przeciwnie... Jednak bardzo mi zależy na tym, aby te "antymagiczne" treści przebiły się jakoś do świata. Mam świadomość wagi chwili, tego, że moja książka jest i aktualna, i potrzebna. Na szczęście znalazła tysiące życzliwych czytelników, została również wyróżniona nagrodą literacką.
"Niedziela" 23/2008