„Janosik” i inni – pod młotek
Z Witoldem Kołodziejskim – przewodniczącym Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji – o ładzie i nieładzie medialnym rozmawia Wiesława Lewandowska
Telewizja to coś więcej niż rynek, więcej niż zarabianie pieniędzy… To instytucja, która wyznacza poziom debaty publicznej, która wpływa na poziom kultury i powinna kształtować nasze gusty, poczucie smaku
Wiesława Lewandowska: – Jak żaden chyba z dotychczasowych przewodniczących Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji jest Pan poddawany krytyce z powodu politycznych związków, a o Krajowej Radzie Pana kadencji mówi się, że jest zbyt upolityczniona. Nie przeszkadza to Panu?
Witold Kołodziejski: – Nie, po prostu pogodziłem się z tym, że stając się przewodniczącym tak ważnej, bo konstytucyjnej przecież instytucji, przyjmuję funkcję polityczną. Zdaję sobie sprawę, że ta wyjątkowa krytyka mojej osoby bierze się z tego, iż jestem kojarzony z partią prawicową. Gdybym był związany z dawną Unią Wolności albo nawet z SLD, nie byłoby wielkiego larum, ale związek z partiami prawicowymi, a zwłaszcza z PiS-em, to grzech śmiertelny! Mimo to cieszę się z tego przypisania mnie do prawicy, bo mój światopogląd jest, oczywiście, konserwatywno-prawicowy i nie widzę powodu, by się go wstydzić, choć dla wielu środowisk, także dla dziennikarzy, jest to powód do krytyki i wykluczenia.
– Politycy z kręgów liberalnych – ponoć w imię wolności mediów – podważają sens istnienia takiego ciała kontrolnego, jakim jest „przeszkadzająca” KRRiTV. Może rzeczywiście nie jest już potrzebna?
– Jest potrzebna. I tu nie ma się co zasłaniać ideami liberalnymi, bo w odniesieniu do rynku mediów wszędzie tam, gdzie próbowano je wcielić w życie, okazały się zabójcze, a w każdym razie wywołały wiele złych zjawisk społecznych i kulturowych. Media elektroniczne mają naturalną tendencję do tego, żeby być mediami rozrywkowymi. A im bardziej służą rozrywce, tym większe przynoszą dochody swym właścicielom. Tak tworzy się model całkowicie spauperyzowanych, stabloidyzowanych programów telewizyjnych. Doświadczenia kontynentu amerykańskiego wskazują na to, że tam, gdzie nie ma odpowiednich regulacji, dochodzi do stale postępującego obniżania jakości programów telewizyjnych. Pojawia się też bardzo wyraźna rysa między bogatą i biedną częścią społeczeństwa; biedni korzystają z tandetnej, bezpłatnej oferty, bogaci wykupują dostęp do kodowanych, nieco lepszych, nieco bardziej (ale też nie zanadto) ambitnych programów.
– Jakie są efekty czuwania KRRiTV nad jakością medialnych produkcji w Polsce?
– Nasza polityka koncesyjna sprawia, że nadawcą zostaje nie ten, kto da więcej pieniędzy, lecz ten, kto stworzy bardziej wartościowy program. W polityce koncesyjnej staramy się rozwijać nowe i wartościowe projekty. Dlatego – moim zdaniem – w Polsce całkiem dobrze i prawidłowo kształtuje się dziś rynek radiowy. Udało się rozwinąć Radio RMF Classic, powstają sieci radiowe z coraz ambitniejszym programem, a wnioskodawcy starający się o koncesję prześcigają się w propozycjach dotyczących tematyki i liczby audycji słownych na antenie. Mimo narastających kłopotów finansowych radio publiczne przez te trzy ostatnie lata bynajmniej nie ograniczyło swojej oferty programowej, lecz zdecydowanie ją poprawiło.
– Jeśli KRRiTV jest potrzebna, to może nie taka, jak obecnie, lecz całkiem „nowa” – słyszymy w dyskusjach wokół projektów ustawy medialnej. Jaka zatem – odpolityczniona?
– Demagogią jest mówienie o apolityczności takiego „nowego” organu. Powstaje pytanie, kto i w jaki sposób ma dobierać tych apolitycznych fachowców… Jakby nie było, zawsze będziemy mieli do czynienia z jakimś skażeniem polityką. Odpolitycznienie nie ma szans właśnie dlatego, że jest niewykonalne, nie wymusi tego żadna, nawet najlepsza ustawa. Podam przykład projektu tzw. ustawy pani Śledzińskiej-Katarasińskiej – ustawy, która na szczęście przepadła w głosowaniu nad wetem prezydenckim – w której jeden zapis mówił o rekomendacjach środowisk twórczych przy powoływaniu członków Rady, natomiast wszystkie pozostałe demolowały całkowicie prawny ład medialny w Polsce. Ale o tym już nikt nie mówił, tylko demagogicznie powtarzano hasło odpolitycznienia Rady.
– Gdyby tamten projekt przeszedł, jaka byłaby Rada?
– Nie miałaby większego znaczenia, a praktycznie nie byłoby jej wcale, ale co jeszcze gorsze, skutki tej ustawy dla mediów – zwłaszcza publicznych – byłyby katastrofalne; wszystko poszłoby na pastwę rynków telekomunikacyjnych.
– Co to by znaczyło?
– To był bardzo szeroki zamysł deregulacji polskiego rynku medialnego. Rynek mediów byłby całkowicie niekontrolowany i zarządzany przez kapitały różnych korporacji, a nie przez politykę koncesyjną. Trudno byłoby w takiej sytuacji wyobrazić sobie jakąkolwiek politykę państwa w dziedzinie mediów elektronicznych. Autorzy tej ustawy zdawali się nie dostrzegać, że telewizja to coś więcej niż rynek, więcej niż zarabianie pieniędzy, że to jest instytucja, która wyznacza poziom debaty publicznej, która wpływa na poziom kultury oraz powinna kształtować nasze gusty, poczucie smaku itd. To wszystko byłoby za pomocą tej ustawy całkowicie zniesione, zrównane z ziemią.
– Pojawiły się nowe projekty. Czy – Pana zdaniem – lepsze?
– Niestety, nie, bo nie ma w nich wizji telewizji publicznej. Wracają, oczywiście, pomysły trybu wyboru Krajowej Rady, jakby to było najważniejsze… Nie ma żadnego pomysłu na to, jak w przyszłości telewizja publiczna powinna funkcjonować!
– Może stąd te braki, że projektodawcy mówią o „konieczności postawienia mediów publicznych z głowy na nogi”?!
– A mnie się wydaje, że jest to raczej przewracanie ładu medialnego z pozycji pionowej do poziomej, a konkretnie – rozłożenie telewizji publicznej na łopatki. W projekcie ustawy (który mieliśmy okazję czytać i oceniać) przewidziano tzw. fundusz misji publicznej, z którego pieniądze miałyby być kierowane na konkretne audycje misyjne, a nie – co bardzo znaczące – na stacje misyjne. A zatem – nie ma jednej misyjnej telewizji publicznej, audycje misyjne mają być „rozpuszczone” w różnych stacjach, na co nadawcy dostają pieniądze z budżetu państwa za pośrednictwem KRRiTV.
– Wydaje się to całkiem rozsądne, pod warunkiem, że budżet wyłoży godziwe pieniądze na godziwe programy. Można jednak wątpić, czy to możliwe...
– Podzielam te wątpliwości. To jest, moim zdaniem, pomysł dość kuriozalny. Tym bardziej gdy weźmiemy pod uwagę zaproponowane sumy, które mają wynosić tyle, ile wpływy z abonamentu w 2007 r., czyli 880 mln zł rocznie – teraz na wszystkie programy misyjne we wszystkich stacjach… A przecież już w tymże 2007 r. wiadomo było, że to o wiele za mało! Ta kwota pokrywała zaledwie 25% wydatków telewizji publicznej, co sprawiało, że – ku niezadowoleniu wszystkich – musiała się ona ponad miarę skomercjalizować, emitując mało ambitne programy, które przyciągają reklamodawców.
– A zatem może jednak abonament nie jest dobrym rozwiązaniem?
– Nie sądzę. Choć mamy jeden z najniższych abonamentów w Europie, to wystarczyłoby tylko zapewnić jego ściągalność, aby zagwarantować godziwą egzystencję i godziwy program mediów publicznych. Ten problem można rozwiązać. Proponowane przez projektodawców nowej ustawy „kwoty misyjne” są tak symboliczne, że z pewnością będzie musiało dojść do jeszcze większej komercjalizacji polskich mediów publicznych, jeśli jeszcze jakoś się uchowają. A jeśli się ostaną, to siłą rzeczy będą okrojone z bardziej ambitnych programów (np. TVP Info). Być może tę lukę wypełni konkurencja komercyjna. Być może o to właśnie chodzi… Tak więc to finansowanie misji z budżetu państwa jest – moim zdaniem – tylko mamieniem ludzi, że rząd jest taki dobry, bo zdejmuje ze społeczeństwa ten jakże przykry podatek w postaci abonamentu.
– Zna Pan lepsze wyjście?
– Tak, np. takie, jakie proponuje swoim rodakom prezydent Sarkozy. Pod presją szerokiej dyskusji społecznej forsuje on we Francji swój projekt, w którym chce ograniczać reklamy w telewizji publicznej i stopniowo je wycofywać, ale w zamian wprowadza specjalny podatek od usług telekomunikacyjnych, np. od Internetu, po to, aby wreszcie móc prowadzić skoordynowaną politykę medialną.
– W Polsce mamy sytuację odwrotną?
– Wygląda na to, że tak. Najwyraźniej mamy do czynienia z działaniem niszczącym telewizję publiczną. Niestety, poczynionych już dziś szkód nie da się naprawić. Nie ma też i raczej nie będzie merytorycznej debaty nad tym projektem… A w dodatku osoby, które cokolwiek mówią o ustawie medialnej, nie mają nic wspólnego z mediami. Jestem przerażony niektórymi wypowiedziami polityków na ten temat, a to dlatego, że patrzą oni wyłącznie z pozycji politycznego klienta stacji telewizyjnych.
– A nie z pozycji tych, którzy dążą do prywatyzacji telewizji publicznej, czego bardzo obawiają się politycy lewicowi?
– Dzisiaj, przy technologii cyfrowej, nie trzeba wcale prywatyzować telewizji publicznej, to nie jest już łakomy kąsek. Wystarczy, że TVP odda swoje miejsce na rynku, że udostępni swoją część „tortu reklamowego”. Wystarczy ją więc zmarginalizować, aby reklamodawcy odpłynęli do innych nadawców.
– Czy to znaczy, że TVP może się tak zwyczajnie, powoli – niejako z własnej winy – pogrążyć w niebycie?
– Nie znamy ostatecznej wersji projektu tej nowej ustawy, ale wygląda na to, że chodzi w nim o marginalizację bądź komercjalizację telewizji publicznej. Zarówno w jednym, jak i w drugim przypadku sens istnienia takiej telewizji jako medium publicznego stanie pod dużym znakiem zapytania.
– I po publicznej telewizji pozostaną tylko bogate i cenne archiwa…
– Niestety, nie pozostaną! Fatalną rzeczą w nowej ustawie jest pomysł rozparcelowania archiwów TVP. Jeśli w jakikolwiek sposób zostaną one przekazane do dyspozycji mediów komercyjnych, to będzie to ostatni gwóźdź do trumny telewizji publicznej.
– Dlaczego?
– Telewizja publiczna powinna stać na straży tego dziedzictwa kultury, które przejęła w 1993 r. po Radiokomitecie, to ona powinna je przekazywać tym wszystkim, którzy płacą abonament. Tak jak robi to brytyjska BBC, udostępniająca swe archiwa przez Internet. Tymczasem ustawa proponowana przez PO sprawi, że najbardziej popularne produkcje będą wykupione od razu przez stacje komercyjne. Pod młotek pójdzie „Janosik”, „Czterej pancerni i pies”, „Czterdziestolatek” i inne popularne seriale, natomiast wartościowe filmy dokumentalne, koncerty zostaną w niedofinansowanych magazynach, zapleśnieją i przepadną na zawsze.
"Niedziela" 11/2009