„Smoleńsk” jest filmem mojego życia
Z Antonim Krauze rozmawiał Artur Stelmasiak
ARTUR STELMASIAK: – Czy pamięta Pan swój poranek 10 kwietnia 2010 r.?
ANTONI KRAUZE: – Takich dni się nie zapomina. Kilka dni wcześniej skończyliśmy zdjęcia do „Czarnego Czwartku”. W sobotę rano 10 kwietnia pracowałem nad przygotowaniami do montażu. Jednocześnie słuchałem radia. Zaraz po godz. 9 zaczęły się pojawiać coraz bardziej niepokojące informacje.
– Co Pan w pierwszej chwili pomyślał?
– Że to kolejny atak na wizerunek medialny prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego. Trzy dni wcześniej Donaldowi Tuskowi wszystko się udało, a ekipa Lecha Kaczyńskiego ma problemy nawet z wylądowaniem w Smoleńsku. Bardzo szybko się okazało, że doszło do tragedii na skalę niespotykaną w historii. Kilka godzin później na Krakowskim Przedmieściu zgromadziły się tysiące wstrząśniętych Polaków.
– Kiedy pojawił się pomysł, że katastrofa jest historią, którą należy opowiedzieć w filmie fabularnym?
– Jesienią 2010 r. zacząłem o tym myśleć poważnie. Jedną z pierwszych osób, którym o tym powiedziałem, była Marta Kaczyńska. Spotkaliśmy się w święto Trzech Króli 2011 r. Chciałem się upewnić, czy pomysł na film o tragedii smoleńskiej zostanie zaakceptowany przez osoby, które tragedia najbardziej dotknęła. Publicznie powiedziałem o swoim pomyśle pod koniec stycznia, podczas nagrania w studiu TVN.
– TVN...?
– To był czas poprzedzający wejście do kin „Czarnego Czwartku”. Dystrybutor zorganizował kilka wywiadów w stacjach telewizyjnych i popularnych rozgłośniach radiowych. Miałem opowiedzieć o swoim filmie. Redaktor prowadzący wywiad w TVN zapytał mnie na koniec rozmowy, nad czym teraz pracuję. Wtedy powiedziałem, że nad filmem o tragedii smoleńskiej.
– Dlaczego podjął Pan takie wyzwanie?
– Bo to był wówczas dla mnie – jak i dla większości Polaków, dla całej Polski – najważniejszy temat. Polska opinia publiczna oczekiwała wyjaśnienia przyczyn katastrofy. Kilka dni po konferencji MAK polska prokuratura ogłosiła, że na kopii nagrań z kokpitu tupolewa znajduje się ukryta przez Rosjan komenda dowódcy samolotu: „Odchodzimy na drugie zajście”. Tymczasem, zamiast odlecieć, tupolew nadal zniżał się z bardzo dużą prędkością, co skończyło się tragedią. Takie sytuacje w lotnictwie się nie zdarzają. Wtedy postanowiłem, że muszę zająć się tą sprawą, i zacząłem drążyć temat.
– Czyli świadomie przeszedł Pan na „drugą stronę” sporu o katastrofę?
– Ale nie spodziewałem się, że film fabularny może stać się do tego stopnia obiektem ataków. Przerosło to moje wyobrażenia o tym, co może mnie spotkać.
– Pamiętam, jak po „Czarnym Czwartku” opinia publiczna, krytycy, aktorzy, a nawet politycy Platformy Obywatelskiej mówili z uznaniem o Pańskiej twórczości. Jak będzie tym razem?
– Zapewne nie zostawią na mnie i filmie suchej nitki. Ale nie przejmuję się tym i jestem na to przygotowany. Przez prawie pięć lat pracy nad „Smoleńskiem” zdążyłem się już przyzwyczaić do krytyki.
– Realizacja filmu nie była łatwym zadaniem.
– Do dziś przecieram oczy ze zdumienia. Pamiętam, jak po wielu staraniach udało mi się spotkać z załogą jaka, która pod dowództwem por. Artura Wosztyla wylądowała 10 kwietnia w Smoleńsku, jeszcze przed przylotem tupolewa... To spotkanie odbyło się w konspiracji! Jak w najczarniejszych dniach stanu wojennego. Oni byli totalnie zastraszeni. Przez dwa lata toczył się przeciwko Wosztylowi proces, że szczęśliwie wylądował, chociaż wtedy warunki na Siewiernym na to pozwalały. Dopiero po jego rezygnacji ze służby w wojsku i przejściu na emeryturę zaczęliśmy się normalnie kontaktować. Porucznik Wosztyl został naszym konsultantem od spraw lotniczych. Niestety, Remigiusz Muś w 2012 r. popełnił samobójstwo. Przynajmniej taka jest oficjalna wersja śledztwa.
– Aby zrealizować film, musiał Pan przeprowadzić prywatne śledztwo. Czy spotkania z załogą jaka wniosły coś nowego?
– Poznałem wiele faktów, które do dziś nie zostały wyjaśnione. Członkowie załogi jaka zeznali w śledztwie, że podczas katastrofy słyszeli wybuchy. Oni byli najbliżej miejsca tragedii. Wyszli z samolotu, żeby zobaczyć podejście tupolewa, ale we mgle niczego nie było widać.
– A co z tymi 50 metrami, do których kazała im zejść wieża kontroli lotów?
– Okazało się, że koronny dowód, jakim było nagranie na rejestratorze jaka, po kilku latach śledztwa został zniszczony. Miejmy nadzieję, że teraz dowiemy się, czy coś nie zostało.
– Kiedy zaczęły się prace nad „Smoleńskiem”, stał się Pan persona non grata w mainstreamowych mediach. Nagle środowisko opinii publicznej zapomniało o swoim uznaniu dla reżysera „Czarnego Czwartku”...
– W mediach głównego nurtu stałem się „wyznawcą sztucznej mgły”. Ale po ukazaniu się wywiadu w „Naszym Dzienniku” jesienią 2011 r. odezwali się Polacy z całego świata, którzy chcieli wesprzeć realizację filmu. Pani mieszkająca w Londynie, harcerka Szarych Szeregów, przez swoją koleżankę mieszkającą w Polsce przesłała mi brytyjskie funty. Sprawiłem przykrość obu paniom, gdy okazało się, że nie mogę przyjąć tego daru... Wówczas zrozumiałem, że muszę założyć fundację, która będzie zbierała pieniądze na film. Z jednej strony była nieustanna krytyka twórców filmu, a z drugiej – wielkie wsparcie zwykłych ludzi.
– Czy odpowiada Pan w filmie na pytanie, jak doszło do katastrofy?
– Cała narracja jest zbudowana na wyselekcjonowanej i dostępnej mi wiedzy o przebiegu katastrofy. Zapewniam, że film jest zarówno dla ludzi, którzy chcą poznać prawdę o przyczynach tragedii, jak i dla tych, którzy nie interesują się tym tematem. Korzystałem z wiedzy ekspertów i rozmawiałem ze świadkami, którzy byli w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 r. Wykonałem też żmudną pracę oczyszczenia fabuły ze zbędnych informacji.
– A co z kluczowym pytaniem?
– Nie wszystko jest dopowiedziane. Bardzo staraliśmy się o to, aby nie przekłamać faktów. Oczywiście, fabuła nie opiera się wyłącznie na sądowych dowodach, a jest jedynie filmowym obrazem najbardziej prawdopodobnego przebiegu zdarzeń. Nie znamy do dziś przyczyn katastrofy, ale możemy odtworzyć jej przebieg. Opieramy się głównie na danych z amerykańskiego systemu TAWS, który zarejestrował tuż przed katastrofą zatrzymanie systemów komputerowych i wyłączenie elektryczności na pokładzie tupolewa. To mogła spowodować eksplozja.
– Stawia więc Pan kropkę nad i...
– Przedstawiam przebieg zdarzeń, który wydaje się najbardziej logiczny. Dowódca samolotu na wysokości 100 m nad ziemią mówi: „Odchodzimy na drugie zajście”, drugi pilot potwierdza. Tymczasem samolot opada z dużą szybkością. Wbrew temu, co nam się wmawia, to nie była zwykła katastrofa lotnicza.
– Zdaje Pan sobie sprawę, że w wielu środowiskach uruchamiana jest właśnie lawina krytyki i szyderstw.
– Oczywiście, że tak. Od samego początku byłem i jestem oczerniany przez środowiska, które kłamały w sprawie smoleńska.
– Niedawno pojawił się zarzut, że uśmiercił Pan Sławomira Wiśniewskiego, montażystę z TVP.
– W filmie nie chodzi o Sławomira Wiśniewskiego, który był montażystą i dlatego przebywał w Smoleńsku, a nie w Katyniu, gdzie była już cała ekipa TVP, która miała rejestrować uroczystości z udziałem prezydenta. Chodzi o operatora innej telewizji, który był korespondentem tej stacji w Rosji. Jego materiał nigdy się nie ukazał, a operator zmarł na sepsę w Moskwie.
– Jaki był mechanizm finansowania filmu? Wiele słyszałem, że nie było łatwo.
– Ludzie wpłacający pieniądze na konto fundacji byli hojni, ale z tych funduszy nie mógłby powstać nasz film. Wcześniej Państwowy Instytut Sztuki Filmowej kategorycznie odmówił wsparcia. Pojawili się sponsorzy, którzy wsparli nasz projekt, ale prosili często, żeby nie ujawniać ich nazwisk. W ostatniej fazie realizacji sporą sumę otrzymaliśmy od dystrybutora Kino Świat, który był również dystrybutorem „Czarnego Czwartku”.
– Dlaczego ludzie wspierali ten film pod warunkiem anonimowości?
– Nie jest to dla mnie do końca jasne. Rozumiem, że za czasów poprzednich rządów ludzi i firmy mogły spotykać różne represje, ale to trwało także po wyborach wygranych przez PiS. Dla przykładu: studio, które na zasadach komercyjnych wykonało dla nas świetne efekty specjalne, nie chce, aby nazwa ich firmy była wymieniona w napisach końcowych. Ta anonimowość jest tylko małym odbiciem tego, w jakich skrajnie trudnych warunkach musieliśmy tworzyć ten film.
– Człowiek, który ma na swoim koncie twórczość w czasach PRL-u, jest chyba przyzwyczajony do trudności. Słyszałem o historiach wielu filmów, które były „aresztowane” przez cenzurę.
– Mój film „Meta” czekał aż 10 lat na swoją premierę. Jednak muszę powiedzieć, że robienie w PRL-u filmów, które nie podobały się władzy, było o wiele łatwiejsze niż realizacja „Smoleńska” w czasach rządów Platformy...
– A jak Pański pomysł na film o Smoleńsku został odebrany w środowisku filmowców, reżyserów, aktorów?
– Fatalnie... Nawet nie zabiegaliśmy o to, żeby film mógł się pokazać na Festiwalu Filmowym w Gdyni, bo spodziewam się, że nie byłoby to możliwe. Pamiętam, jak mój wieloletni znajomy Jerzy Stuhr oświadczył, że nigdy w życiu nie zagrałby w takim „nihilistycznym i kłamliwym filmie”. Nie znał przecież fabuły, a ja nigdy też nie proponowałem mu roli w „Smoleńsku”.
– Takich antysmoleńskich wystąpień było znacznie więcej. Czy to oznacza, że środowisko aktorów jest obojętne wobec narodowej tragedii? Jest w jakiś sposób wyjałowione z wrażliwości?
– Wie Pan... Religia, wiara nie pozwala mi mieć do nikogo żalu i pretensji. Traktuję to więc jako trudne, ale może potrzebne doświadczenie. Mam wielu znajomych, z którymi współpracowałem w czasach komuny, stanu wojennego. Nie wiem, co się z nimi stało, że gdy zacząłem realizować „Smoleńsk”, odwrócili się plecami.
– A może to mechanizm obronny, bo dotyka Pan tabu, tematu, który jest w środowisku zakazany?
– Myślę, że ma Pan rację. W „dobrym tonie” jest, aby o Smoleńsku nie mówić wcale albo mówić źle. Można więc tę tragedię wyśmiewać, ale nie można jej traktować poważnie.
– Jest wiele analogii między tematem katastrofy smoleńskiej a Katyniem. Jednak gdy w Polsce rządzili komuniści, wiadomo było, dlaczego Katyń jest zakazany. Teraz mamy wolny i demokratyczny kraj, a ważny temat też miał być zakazany. Ale nikt wprost nie odpowiadał, dlaczego.
– Temat jest po prostu bardzo niewygodny dla części polskich elit. Nawet jeśli do tragedii doprowadzili Rosjanie, to także ówczesne władze w Polsce są za to odpowiedzialne, bo przecież ktoś im na to pozwolił. W filmie użyta jest wypowiedź Donalda Tuska, który mówił, że katastrofa jest największą tragedią w powojennej historii Polski. Dlaczego później premier robił wszystko, aby o tej największej tragedii nic nie mówić? A jeżeli dawał przyzwolenie, to tylko na kłamstwa i szyderstwa.
– Jednak nie wszyscy znajomi Pana opuścili. Muzykę do filmu skomponował wybitny muzyk Michał Lorenc, autor ścieżki dźwiękowej również do „Czarnego Czwartku”.
– Bardzo pomagał mi od samego początku przy tym filmie. Był jedną z osób, dzięki którym zdecydowałem się na robienie „Smoleńska”. Wiedziałem, że pomoże i nie zostawi mnie samego. Bardzo mu jestem wdzięczny.
– Za film zabrali się jeden z najlepszych reżyserów, jeden z najlepszych kompozytorów, ale znalazła się także doskonała obsada aktorska. Do tego poruszacie najważniejszy temat w najnowszej historii Polski. Obiektywnie patrząc, „Smoleńsk” jest skazany na sukces. Czego Pan się spodziewa po premierze?
– Na pewno wielkiej lawiny krytyki. „Smoleńsk” nie ma się ścigać o żadne nagrody. Ma zachęcić do poszukiwania prawdy. I dedykuję go wszystkim, którym wciąż zależy, by tę prawdę poznać. Są bowiem tacy, którzy uważają, że żadne nowe fakty niczego nie zmienią. Poza tym Opatrzność sprawiła, że ten film wchodzi na ekrany kin dopiero na początku września, kiedy opinia publiczna przestała się już zajmować szczytem NATO, Światowymi Dniami Młodzieży i olimpiadą w Rio. Gdy nie udało się „Smoleńska” wprowadzić do 10 kwietnia, było mi strasznie wstyd. A teraz patrzę na to z innej perspektywy. Uważam, że jestem pionkiem w rękach Kogoś, kto nad wszystkim czuwa.
– Przez 50 lat pracy twórczej zrobił Pan prawie 50 filmów fabularnych i dokumentalnych. Na której pozycji w tym bogatym dorobku znajduje się „Smoleńsk”?
– Bez wątpienia jest to film mojego życia. Wiedziałem o tym, gdy tylko wziąłem się za ten temat. To też ostatni film w mojej karierze, bo zamierzam się wycofać z pracy twórczej. Jak mnie św. Piotr zapyta, co dobrego zrobiłem w życiu, bez wahania odpowiem: „Smoleńsk”... (śmiech).
„Niedziela” 36/2016