W przedszkolu Europy
O zamykaniu się za własnymi drzwiami w szarej strefie bezpieczeństwa, zaniedbywaniu sąsiedztwa i zapomnianej idei jagiellońskiej z Pawłem Kowalem rozmawia Wiesława Lewandowska
WIESŁAWA LEWANDOWSKA: - Niedawno marszałek Radosław Sikorski tłumaczył się ze swojej osobistej niepamięci co do przebiegu wizyty rządowej w Moskwie przed sześciu laty. Czy nie można by dziś powiedzieć, że polską dyplomację w polityce wschodniej od pewnego czasu charakteryzuje taka „niepamięć”, odnosząca się zwłaszcza do Ukrainy?
PAWEŁ KOWAL: - Powiedziałbym raczej, że grozi nam swego rodzaju historyczna niepamięć. Zapominamy nie tylko o doktrynie politycznej Jerzego Giedroycia (suwerenność Ukrainy, Litwy i Białorusi jest czynnikiem sprzyjającym niepodległości Rzeczypospolitej i odwrotnie: zdominowanie tych krajów przez Rosję otwiera drogę do zniewolenia także Polski - przyp. red.), ale i o nauce bliskiego nam wszystkim Jana Pawła II, który w książce „Pamięć i tożsamość” nawiązuje do tzw. idei jagiellońskiej, wyraźnie opowiadając się za tego rodzaju prowschodnią polityką. Mało kto dziś pamięta, że jednym z pierwszych rozmówców Papieża był zwierzchnik grekokatolików, a pierwszą białą piuskę posłał on do Ostrej Bramy.
- Chyba przeoczyliśmy te symbole...
- Nie przejęliśmy się nimi, choć przecież były to sygnały dla Polaków o tym, co jest naprawdę ważne. Mówił mi niedawno jeden z kolegów z Podkarpacia, który był wychowankiem abp. Ignacego Tokarczuka, że arcybiskup, podobnie jak Jan Paweł II, nie miał złudzeń co do tego, że współżycie Polaków i Ukraińców jest bardzo trudne, ale zawsze dodawał, że nasza przyszłość jest na Wschodzie, że nie można się od Wschodu odwrócić.
- Za podobne „jagiellońskie” myślenie prezydent Lech Kaczyński był krytykowany, a nawet wyśmiewany.
- Dziwię się moim kolegom z PiS-u, że za mało o tym mówią. Nadszedł moment, w którym powinien być urządzony polityczny „festiwal” myśli Lecha Kaczyńskiego, pokazujący go jako męża stanu trafnie wychwytującego tendencje geopolityczne i ustawiającego takie znaki drogowe dla Polaków, które zgodnie wpisują się w historię polskiego myślenia politycznego, wcześniej współtworzoną właśnie przez doktrynę Giedroycia, a nawet przez pewne elementy politycznych działań prezydenta Kwaśniewskiego... W Polsce kształtowała się poważna myśl państwowa, która - co cenne - nie była tworem jednej tylko grupy politycznej.
- Być może obecne elity rządzące po prostu boją się wdrażać tę ideę?
- To wielki błąd, że dziś nawet się o niej nie wspomina! Warto, by to głęboko państwowe polskie spojrzenie przymierzyć do obecnej sytuacji na Ukrainie, zwłaszcza po wyborach, które pokazały, że ukraińska scena polityczna jest inna niż jeszcze rok temu. Już nikt nie może twierdzić, że wielkie wpływy mają komuniści, że największą przeszkodą jest skrajna prawica, bo okazało się, że ma ona w społeczeństwie ukraińskim bardzo małe poparcie. Partie skrajnie nacjonalistyczne nie przekroczyły nawet progu wyborczego. Mamy zatem całkiem nowe warunki, które będą kształtowały życie polityczne Ukrainy na kilkadziesiąt przyszłych lat.
- W jaki sposób Polska mogłaby teraz zaznaczać swą sąsiedzką obecność?
- Ważną dla Polaków zasadą zawsze było to, że sąsiedztwo do czegoś zobowiązuje. Dzisiaj zobowiązuje nas przede wszystkim do wysłania pomocy humanitarnej. Powinniśmy zdążyć z nią przed Bożym Narodzeniem, aby w świadomości Ukraińców zostało, że gdy było im ciężko, to z Polski przyjechał choćby proszek do prania...
- Wstyd przyznać, ale do tej pory Polska nie kwapiła się z jakąkolwiek pomocą, nawet tą nieuwikłaną politycznie, czyli humanitarną...
- Niestety, to prawda. To z Niemiec - choć Niemcy nie są przecież sąsiadami Ukrainy - pojechał wielki konwój humanitarny. Tymczasem od nas, gdyby nie wysiłki niektórych organizacji społecznych, pomocy właściwie by nie było. Mimo że dużo się na ten temat mówiło, niewiele się działo.
- A czy przypadkiem nie zapomnieliśmy nie tylko o zwykłej sąsiedzkiej pomocy, ale i o wynikających z sąsiedztwa interesach?
- Niestety, tak. Polska powinna się włączyć, pomóc w trudnych momentach - gdy transformuje się gospodarka, następują zmiany własnościowe - oczywiście, mając na względzie dobrze rozumiane obopólne korzyści. Tymczasem okazuje się, że nie mamy dla Ukrainy żadnej oferty.
- Wicepremier, minister gospodarki, zapowiada radykalne działania w tej mierze!
- Tak, tyle że tym działaniem polskiego rządu ma być złożona przez wicepremiera w mediach oferta sprzedaży Ukrainie drogiego polskiego węgla! Jeżeli tak rozumiemy współpracę, to narażamy się na śmiech i politowanie. Powinniśmy zaproponować Ukrainie wspólne inwestycje, wspólne firmy, otwieranie wspólnego rynku w państwach Unii. Czas też pomyśleć, jak będzie wyglądało w przyszłości polskie i ukraińskie rolnictwo. Oczekiwałbym więc od polskiego rządu, żeby pani premier ogłosiła - może bez tego „szumienia falbanami”, które było charakterystyczne dla Donalda Tuska - nowe otwarcie spraw polsko-ukraińskich.
- Ale przecież pani premier Ewa Kopacz w pierwszym odruchu chciała zatrzasnąć drzwi przed niebezpieczeństwem...
- Mam jednak nadzieję, że tak nie będzie, że jednak pojedzie do Kijowa, by nowemu premierowi Ukrainy przedstawić swój konkretny plan współpracy. Do tej pory, niestety, zabrakło zarówno odruchu sąsiedzkiej pomocy, jak i pomysłu na biznesową wspólną przyszłość; brakuje myślenia o polskiej racji stanu.
- Jak doszło do tego rodzaju zaniedbań, zaniechań? Działania polskiej dyplomacji w sprawie Ukrainy były bardzo chwalone, jednak w pewnym momencie wygasły. Kiedy i dlaczego?
- Wydaje się, że coś musiało się stać na początku marca, gdy minister Sikorski wrócił z Majdanu... Od tego momentu najwyraźniej nastąpiło jakieś przyhamowanie, początkowo niezauważalne. Potem - 4 czerwca - sprawa Ukrainy była w istocie głównym tematem obchodów polskiej 25. rocznicy odzyskania wolności. Wtedy jeszcze wydawało się, że Polska jest liczącym się podmiotem europejskiej dyplomacji w sprawie Ukrainy. Ale już dwa dni później w Normandii - podczas uroczystości z udziałem Władimira Putina - oddaliśmy całe pole...
- Komu?
- Od tamtej pory ciągle w Polsce słyszymy, że to sprawa Unii. Problem polega jednak na tym, że także Unia się nią nie zajmuje.
- W „szumie falban” padały oświadczenia, że Polska - najlepiej znająca się na imperialnych zakusach Rosji - będzie najlepszym ambasadorem Ukrainy w europejskiej dyplomacji. I co?
- I nic. Myślę, że powinniśmy na jakiś czas wykreślić ze swojego słownika słowa: „pomagamy”, „adwokat”, „ambasador” w odniesieniu do Ukrainy, ponieważ się zdewaluowały. Spróbujmy określać obecne stosunki z Ukrainą innymi słowami. Nie chodzi o to, aby traktować sąsiada-partnera jak niezdarę, lecz o to przede wszystkim, by wywiązać się z sąsiedztwa i zaproponować coś sensownego na przyszłość. W sytuacji, gdy Polska nie bierze udziału w żadnych rozmowach na temat rozwiązania konfliktu rosyjsko-ukraińskiego, gdy nie uczestniczą w nich nawet przedstawiciele UE, nie może być mowy o tym, byśmy mogli być adwokatem usiłującym bronić interesów Ukrainy. Czas przebić ten balon aspiracji dyplomatycznych.
- Co takiego stało się na początku marca, kiedy to, Pana zdaniem, zaczęło się wyhamowywanie polskiego zainteresowania sprawami Ukrainy?
- Moim zdaniem, Radosław Sikorski nie dostał wtedy odpowiedniego wsparcia ze strony polskiego rządu. Myślę, że gdyby miał poparcie Donalda Tuska, to mógłby jednak w sprawach ukraińskich odegrać jakąś rolę. Niestety, z jakichś powodów Polska się całkowicie wycofała...
- Z jakich powodów?
- Stawiam hipotezę, że być może był warunek, który Tusk wyczuwał, że jeśli będzie się angażował na Ukrainie, to może mu to zaszkodzić w wyborach na szefa Rady Europejskiej. Wiadomo, że wiele państw europejskich nie chce zaangażowania na Ukrainie, że jest to dla nich mało ważny problem, gdyż nie postrzegają one Rosji jako zagrożenia dla swoich interesów. Faktem jest, że i Polska przestała angażować się w sprawy ukraińskie, a konsekwencje tego są dla nas fatalne.
- Jakie? W końcu mamy polskiego prezydenta Europy!
- Mimo to w Europie utrwala się stereotyp, że Polska ma „fioła” na punkcie Rosji, a zatem jeżeli gdzieś jest Rosja, to nie może tam być Polski. Uważam, że to skandaliczne podejście.
- Naprawdę tylko z powodu antyrosyjskiego „fioła” Polska została zmarginalizowana na forum europejskiej dyplomacji? Niewiele też wyszło z planów bycia liderem w naszym regionie...
- Głównie dlatego, że sami przykładaliśmy za mało uwagi do dobrego funkcjonowania przede wszystkim w Europie Środkowej. To jest mit, że można było nas niczym flance kapusty przesadzić z Europy Środkowej na Zachód! Zawsze będziemy mieli za sąsiadów Litwinów, Łotyszy, Białorusinów, Ukraińców...
- Za bardzo byliśmy zapatrzeni na Zachód?
- Raczej za mało uwagi poświęcaliśmy najbliższym sąsiadom ze Wschodu.
- Możemy się zatem stać samotną wyspą (niekoniecznie zieloną)?
- Już nią jesteśmy. Dzisiaj np. państwa Grupy Wyszehradzkiej mają swoją odmienną politykę, w dużym stopniu podporządkowaną interesom Gazpromu, natomiast państwa bałtyckie nie traktują nas jak poważnego partnera, ponieważ widzą, że Polska nie jest w stanie zająć konsekwentnego stanowiska, że Polska wręcz nie chce odgrywać roli lidera regionu. Naszą racją stanu jest być w Europie Środkowej i mieć partnerów; tak umiejętnie prowadzić politykę, żeby wspólnie z nami chcieli coś robić.
- Wyraźnie już nie chcą?
- Tak, i nagle się okazuje, że jesteśmy w Europie Środkowej sami jak palec. I to niemal w każdej już sprawie.
- A jeszcze niedawno powtarzaliśmy nadzieję Jana Pawła II, że Polska może całej Europie tak wiele ofiarować. Co dziś jeszcze może ofiarować?
- Siłą Polski mogłoby być nadal wprowadzanie zdrowego rozsądku do Europy, zdrowego pomyślunku w różnych dziedzinach. Aż chciałoby się wrócić do tekstów Jana Pawła II, do tego, jak on w najogólniejszym wymiarze widział nasze zaangażowanie w Europie. Ten dzisiejszy święty był także wytrawnym politykiem, znakomicie rozumiał polską rację stanu. Nic dodać, nic ująć, tylko się wczytać i już wiadomo, co robić.
- Tymczasem jakby nie wiemy, co robić. Na przykładzie Ukrainy chyba najlepiej widać, jak dużo tracimy na zamykaniu się za własnymi drzwiami...
- Jednak w ukraińskich sondażach sympatii do innych narodów Polacy jeszcze są liderami! Problem polega na tym, że takie zjawiska nie trwają wiecznie i należy je szybko i dobrze wykorzystać. Elity polityczne na Ukrainie zaczęły się już orientować, że coś jest z nami nie tak, że być może mamy jakieś inne plany... Zaczyna panować niepewność i zdziwienie małą aktywnością Polski. Znamienne jest to, że po Majdanie polski premier nie odwiedził Kijowa, że politycy rządowego szczebla unikali Ukrainy, że nie pojawiła się tam dotąd żadna polska rządowa misja gospodarcza. Początkowo nikt tam tego nie dostrzegał, a teraz coraz więcej osób pyta mnie, o co tu chodzi...
- Co Pan odpowiada?
- To naprawdę bardzo trudno wytłumaczyć, najprościej - że ktoś czegoś nie rozumie...
- Były premier powiedziałby, że nic złego się nie dzieje, że nic się nie stało...
- Tymczasem tracimy to, co jest bardzo ważne w polityce międzynarodowej, czyli reputację kraju, który jest poważnym partnerem do rozgrywki politycznej. Utrwalamy wizerunek Polski jako szarej strefy bezpieczeństwa, że z Polską nie rozmawia się o poważnych sprawach, że Polska znajduje się wciąż w przedszkolu Europy.
* * *
Paweł Kowal
Polityk, doktor politologii, historyk, publicysta, poseł na Sejm V i VI kadencji, w latach 2006-07 sekretarz stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych
„Niedziela” 46/2014