Z misyjnych szlaków
Ks. Marek Woldan
Dotarłem do Mendi po niemal 24 godzinach lotu i w sumie prawie trzech dniach podróży. To centralne miasto jednej z papuańskich diecezji, z którą związane będą kolejne lata mego kapłańskiego życia. Przynajmniej mam taką nadzieję, gdyż słowo „pewność” w tych realiach trochę traci na znaczeniu. Miałem okazję przekonać się o tym jeszcze zanim tu przybyłem. Wydawałoby się, że rok to wystarczająco długo, by wyrobić wizę. Zapewne gdzie indziej – tak, tyle że nie w Papui. W moim przypadku trwało to miesiąc dłużej.
To był dokładnie pierwszy dzień
Po wylądowaniu spotkałem się z tutejszym biskupem Stephenem oraz ks. Marcinem, z którym wyruszyliśmy w dalszą drogę. Zmierzaliśmy do Kagua – parafii, w której obecnie jest proboszczem. To jakieś cztery godziny drogi. Między podnoszeniem rąk i pozdrawianiem ludzi, co jest tu nieodłącznym obrzędem każdej podróży, usiłuję dowiedzieć się czegoś więcej o ludziach, ich zwyczajach, posłudze pośród nich. Jednak na wiele pytań uzyskuję odpowiedź: „zobaczysz” lub jeszcze bardziej zastanawiający delikatny uśmiech (teraz już wiem dlaczego).
Droga początkowo całkiem niezła (jak na tutejsze warunki) zamienia się z czasem w coś, co przypomina wyschnięte, kamienne dno koryta rzecznego. Po godzinie samochód zaczyna delikatnie „tańczyć”. Jedno z tylnych kół traci ciśnienie. Zmiana koła nie trwa długo, może 10 minut, ale moje pierwsze doświadczenie „gumy” nasuwa kolejne pytanie: „Co, jeśli złapiemy kolejną gumę – nie mamy przecież drugiej zapasowej?”. Odpowiedź, po krótkim uśmiechu, jak większość dotychczasowych: „Jak złapiemy gumę, wtedy będziemy się martwić”. Tyle że nie przypuszczałem, iż stanie się to tak szybko. Po kolejnej godzinie złapaliśmy dwie gumy naraz. Co teraz? Przed nami jeszcze ponad dwie godziny drogi, a zbliża się zmrok. A jednak nie okazuje się to zbyt wielkim problemem – byliśmy w zasięgu rewolucji technicznej. Jeden telefon do przyjaciela załatwia sprawę. Na nasze szczęście ten przyjaciel był w pobliżu, podobnie jak i punkt łatania dętek. Po godzinie wyruszamy w dalszą drogę. Po następnej łapiemy kolejną gumę. Na szczęście ostatnią w tej podróży. Na miejsce docieramy około 21. Jest już ciemna noc. Wspaniałe gwiaździste niebo. Dowiaduję się, że taki widok to rzadkość. Mój kolega też widzi to pierwszy raz, choć jest tu od ponad roku. To z powodu zachmurzenia. Ale o tym innym razem. Wchodzimy do domu. Deski z płytami przykryte blachą dają całkiem duże poczucie komfortu. Jeśli do tego dołączy się generator, uruchamiany rano i wieczorem, oraz prysznic z gorącą wodą – życie w wiejsko-buszowym terenie staje się lżejsze.
Kolejnego dnia – pierwsza Msza św. w języku pidgin. Tym razem dołączam jako koncelebrans. Po dwóch dniach odprawiam już jako główny celebrans, co dla Polaków nie jest zbyt trudne. To trochę jakby czytać polską transkrypcję angielskiego tekstu. Powiedzmy – z małymi wyjątkami. Drugiego dnia także spowiadałem już w jednej z wiosek. Jak? Po polsku i angielsku. Tak, to prawda, nikt tego nie rozumiał, ale dla usprawiedliwienia powiem, że i ja ich nie rozumiałem. Kryterium odpuszczania grzechów nie jest tu zbyt trudne – wszyscy wszystkich pilnują i wiedzą, kto może, a kto nie może się spowiadać i przystępować do Komunii św.
Pierwsze kontakty z Papuasami
Pierwsze dni to też pierwsze doświadczenie kontaktów z Papuasami. Ludzie witają nowego „patera” (duchownego) bardzo życzliwie. Wyrażają to oklaskami, cmokaniem. Podchodzą, przyglądają się. Nie należy jednak spodziewać się jakichś wieńców z kwiatów. No, może w innych okolicznościach. Ludzie są tu bardzo zadowoleni z obecności księdza, ale to niekoniecznie zawsze oznacza głęboką wiarę. Zamieszkiwanie księdza w jakiejś wiosce czasem oznacza po prostu jej większy prestiż wobec innych. Trzeba więc być ostrożnym w ocenie. Przede wszystkim trzeba poznać ich mentalność, aby nie stać się przyczyną jakiegoś buntu czy międzyplemiennej wojny, o którą tu nietrudno.
Będąc jeszcze w Polsce, słyszałem, jak pewna siostra, która wróciła z Afryki, opowiadała: „Kiedyś jeden z Murzynów zapytał mnie: – A jakie religie są u siostry w kraju? Odpowiedziałam: – Najwięcej jest katolików, ale są też protestanci, prawosławni, muzułmanie, żydzi i jest też trochę ateistów. Rozmówca zmarszczył brwi, po czym z lekką dezorientacją powtórzył: – Ateiści? I dodał: – A co to znaczy? Odpowiedziałam, że to ludzie, którzy nie wierzą w Boga. Popatrzył z niedowierzaniem. Chwilę pomilczał, po czym zakończył temat stwierdzeniem: – To tylko biali mogli wymyślić coś takiego”.
Dlatego też to, co mnie zdziwiło tutaj, w Papui, to niewierzący, a raczej obojętni Papuasi. Niestety, jest tu bardzo wiele wspólnot czy raczej sekt prowadzonych przez samozwańczych liderów. Wciąż powstają nowe. To powoduje zamęt w głowach młodych ludzi, którzy czują się w tym zagubieni.
W rejonie Kagua pozostaję około tygodnia. W tym czasie wraz z drugim kolegą – ks. Bogdanem jedziemy do Kuare. Tam jest jego parafia. Chyba niecałe 40 km w 3 godziny. Dodam – bez żadnej przerwy na zmianę koła. Ta droga zadowoliłaby każdego miłośnika motokrosu: śliska glina, błoto, mosty z bali, duże kamienie, nie cieszy jednak ks. Bogusia. Teraz znosi to już lepiej. Nie można liczyć na poprawę jakości tej drogi, podobnie jak wielu rzeczy w Papui, które przeżyły już swoją świetność. Od kiedy Australia oddała rządy Papuasom, wiele rzeczy zaczęło upadać. Teraz można np. gdzieniegdzie zobaczyć słupy z przewodami elektrycznymi (świadków minionych lepszych czasów) lub… bez. Jeśli mówimy, że Polacy zachłysnęli się wolnością w latach 90. XX wieku, to o Papuasach wypadałoby powiedzieć, że w tej wolności się utopili.
Z terenów kaguowskich wracam do centrum diecezji – Mendi, skąd odbiera mnie ks. Marek. Kolejne kilka godzin drogi do Tari, gdzie mam uczyć się języka pidgin oraz zapoznać się z miejscowymi zwyczajami i wszystkim, co może być przydatne w duszpasterstwie. Ks. Marek jest kapelanem w katolickiej Tari High School. Tam też pozostaję ponad tydzień, po czym udaję się do pobliskiej Kupari.
Wiara, pogoda i kradzieże
Niewątpliwie jeden z pierwszych uroków Papui, który zdołałem już sobie przyswoić, mogę opisać na przykładzie pogody. Tu cały czas pada deszcz – prawie codziennie. A tak poza tym jest słonecznie, no chyba że… pada. Tak też wygląda tu życie. Nie wiesz, co przyniesie jutro, a czasem nawet dzisiaj. Po tygodniu pobytu w Kupari ks. Marek poprosił o zastępstwo na 2 dni. Wrócił po tygodniu. Ale rozumiem to – zgubili mu paszport i musiał wyrobić sobie nowy (najbliższa ambasada w Sydney), a tak się składa, że za kilkanaście dni miał lecieć na urlop do Polski i wszystko wraz z noclegami po drodze miał już załatwione. Raz jeszcze powtórzę: nie wiesz, co przyniesie jutro. Jedyne wyjście w tej sytuacji, aby się nie zniechęcać, to przyzwyczaić się do tego. Poza tym trzeba się oswoić z brudem, pchłami, dużymi karaluchami i szczurami, choć te dwa ostatnie nie przywiązują się do człowieka, a jedynie korzystają ze schronienia i jedzenia.
Pobyt w tych okolicach daje mi możliwość lepszego poznawania ludzi. Potwierdza się pierwsze wrażenie, że są bardzo emocjonalni – w obie strony. W zdecydowanej większości jednak bardzo mili i życzliwi. To nie przeszkadza im jednak praktykować zwyczajów ich przodków. Mam na myśli przede wszystkim… kradzieże. A są one tutaj codziennością – zazwyczaj pod czyjąś nieobecność. Nie są to typowi bandyci, ale po prostu ludzie „chwytający okazje”. W ten sposób mój kolega stracił całkiem dobre buty, zaraz po ich wypraniu, w czasie próby wysuszenia.
Najczęściej znika jedzenie, ale ostatnio zdarzyło się, że sprzed plebanii zniknęły dwa psy. Dla niektórych Papuasów to też jedzenie. Te dwa miały szczęście. Ktoś interweniował i wróciły do nas. Takiego szczęścia nie miał, niestety, kot ks. Marka. Kilka dni temu z plebanii zniknął też koc. Ten ostatni fakt nie wydaje się być zaskakujący. Okoliczności jednak – tak. Zabrał go jeden z katechistów (odprawia nabożeństwa pod nieobecność księdza). Przyszedł z jednej ze stacji misyjnych i chciał pozostać na noc. Daliśmy mu dwa koce i miejsce do spania. Kolejnego dnia przyniósł jeden koc, przekonując, że to wszystko, co otrzymał. Tak przy okazji – dla wielu Papuasów to wielka radość oszukać białego. W tym przypadku ta radość nie trwała długo. Po interwencji, tego samego dnia koc wrócił na miejsce. Kradzież nie jest tu sposobem na przetrwanie, ale po prostu sposobem życia. Nie omija to także władz Papui. W tym przypadku jednak odbywa się to na większą skalę. Nie mogę powiedzieć, że dotyczy to wszystkich. Poprzestanę na jednym fakcie. Kilka lat temu Amerykanie chcieli zainwestować w Internet w Papui. To wymagało zakupienia w Australii odpowiednich urządzeń na dość dużą kwotę. Takie transakcje wymagają pośrednictwa władz państwowych. W skrócie: klient płaci rządowi, ten potwierdza, a gdy sprzedawca wysyła zamówienie, wtedy przekazuje mu pieniądze. Wszystko wydaje się w porządku. Kto by nie chciał gwarancji rządu? Wspomniana firma z Australii? Okazało się, że rząd już zalega z płatnością sporej sumy tej właśnie firmie. Gdzie się podziały pieniądze? Kto to wie...
Jeszcze w temacie kradzieży. Zdarza się – nie za często, ale słyszy się o tym – że na drodze zatrzymywane są samochody dla okupu albo rabunku. Mnie to się jeszcze nie zdarzyło, ale przytrafiło się innym. Zatrzymujący domagali się opłaty, a czasem zabierali zakupy. Niekiedy, gdy zorientowali się, że to „pater” – przepuszczali. Nie ma w tym reguły.
Pewnego dnia uzbrojona grupa tubylców zatrzymała jednego z misjonarzy na drodze. Powiedzieli, że chcą pożyczyć samochód. Byli dość „przekonujący”. Wyładowali wszystkie zakupy i pozostawili wraz z autem w ich wiosce. Robiło się późno i nie wyglądało na to, że wrócą. Zapadła noc. Misjonarz przespał się w tej wiosce, ale kolejnego dnia miał odprawiać Mszę św. w swojej miejscowości. Ludzie z wioski zachęcali go, żeby poczekał jeszcze, że Mszę św. może odprawić u nich. Rzeczywiście, tego dnia „chłopcy” przyjechali. Oddali samochód, dolali ropy, załadowali zakupy i zapłacili 50 kina za „wynajem”.
"Niedziela" 42/2008