Sól ziemi
Wybór Ameryki
Jan Maria Jackowski, publicysta i pisarz, eseista, senator RP, www.jmjackowski.pl
Jeśli Ameryka zrezygnuje ze światowego przywództwa, to jej miejsce zajmą Chiny.
Wygrana Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w USA wywołała lawinę komentarzy. Jedni – „politycznie poprawni” – uważają, że doszło do tragedii, inni – wręcz przeciwnie. Gdy przed laty wybory w USA wygrał Ronald Reagan, tzw. establishment robił mu wówczas zarzuty, że jest za stary, że jest niespełnionym aktorem, ma nierealistyczny i szkodliwy dla Ameryki i świata program i na starość szuka sił w polityce. A jednak przeszedł do historii jako wybitny prezydent, który doprowadził do obalenia komunizmu. Oczywiście, to nie jest prosta analogia, lecz warto zwrócić uwagę, że często te komentarze, które pojawiają się na początku prezydentury, czy też pewnego rodzaju uprzedzenia i schematyczne kalki myślowe utrudniają właściwą ocenę tego, co się tak naprawdę dokonało w Ameryce.
A wiele wskazuje na to, że dokonała się historyczna odmiana. Amerykanie poparli kierunek zmian i powrotu do wartości, które kształtowały ich ojczyznę, a odejście od polityki, którą proponował establishment – generalnie pokolenie rewolucji kulturowej i gender. To „pokolenie ’68” jest rozsadnikiem nowej inżynierii społecznej, w której destyluje się „nowe prawa”, przeciwne do tych tradycyjnych. Dziś ta grupa ma ogromne wpływy w środowiskach intelektualnych, uniwersyteckich, medialnych, kulturalnych, politycznych, biznesowych i bankowych po obu stronach Atlantyku i narzuca np. permisywizm, zabijanie nienarodzonych jako „prawa kobiet”, afirmację homoseksualizmu, ideologię gender. Tymczasem w USA wygrał kandydat, który – w przeciwieństwie do Hillary Clinton, wielkiej propagatorki cywilizacji śmierci – nie popiera aborcji i ideologii gender.
Jeden z dwóch kardynałów ze Stanów Zjednoczonych pracujących w watykańskiej kurii – Raymond Leo Burke podkreślił, że wyniki wyborów są ostrzeżeniem dla liderów politycznych, aby uważniej słuchali ludzi. Według niego, Amerykanie uświadomili sobie bowiem, w jak poważnej sytuacji znalazł się ich kraj, kiedy zagrożone są tak podstawowe dobra, jak życie, rodzina czy wolność religijna. I w tym kontekście katolicy mogli z czystym sumieniem głosować na Donalda Trumpa, ponieważ na podstawie tego, co mówił, można było mieć nadzieję, że w jakiś sposób służy to dobru wspólnemu. Jego wypowiedzi na temat obrony życia, rodziny i wolności religijnej pokazują, że jest on gotowy słuchać tego, co mówi Kościół, i rozumie, że są to podstawowe kwestie moralne, a nie wyznaniowe. Kard. Burke zastrzegł jednak przy tym, że w sprawach, które różnią Trumpa i Kościół, katolicy mają obowiązek jasno wyrażać swój sprzeciw.
Z tego, co już wiemy, administracja Trumpa będzie przebudowywała myślenie o polityce i myślenie o wartościach. Zapowiadany jest powrót do tzw. american dream – do myślenia o takim państwie, które odwołuje się do sprawdzonych wartości, jest państwem zasobnym, bezpiecznym, stwarzającym wszystkim równe szanse; takim, w którym każdy może się odnaleźć i które również jest liderem wolnego świata.
Warto też zauważyć, że w Moskwie jak na razie nie widać entuzjazmu po wyborze Donalda Trumpa. Tamtejsze elity polityczne traktują go jako amerykańskiego „nacjonalistę”, a więc osobę, która będzie przede wszystkim budowała potęgę Stanów Zjednoczonych na globalnej scenie. Z tego punktu widzenia Donald Trump nie będzie takim łatwym partnerem. Nowy prezydent będzie musiał – paradoksalnie wbrew swoim zapowiedziom! – zaktywizować Amerykę na światowej scenie. W tej chwili istnieją problem Rosji – przynajmniej dla nas, w Europie Środkowej, i problem Chin. Jeśli Ameryka zrezygnuje ze światowego przywództwa, to jej miejsce zajmą Chiny, a wtedy niewątpliwie wolność Tajwanu będzie bardzo dyskusyjna w perspektywie najbliższych lat. Jeżeli z kolei doszłoby do połączenia Tajwanu z Chinami, to stałyby się one pierwszą potęgą gospodarczą na świecie, a wtedy realizacja „american dream” byłaby nierealna.
„Niedziela” 48/2016