Z wiary czerpie siłę
Alicja Dołowska
Jakie znaczenie ma dla niej wiara? Ewa Tomaszewska nie zastanawia się ani przez moment. – Podstawowe, bo są to zasady życia. Wiara określa, w jaki sposób możemy funkcjonować w każdej dziedzinie. Czy jest to polityka, czy sprawy zawodowe, kontakty z przyjaciółmi i rodziną... Wiara stanowi fundament
Czy bez wiary i modlitwy udźwignęłaby tyle zadań, jakie przez lata brała na swoje barki? – Wątpliwe. Ona z wiary, pielgrzymek i Dróg Krzyżowych czerpie siłę – mówią koledzy z Komisji Krajowej Solidarności. Podkreślają, że kto dobrze zna Ewę Tomaszewską, wie, że było tak od zawsze. Choć ona sama eksponowaniem sfery religijnej w swoim życiu nie zabiegała o popularność ani nie sprowadzała jej do roli ideologii politycznej, ułatwiającej wygrywanie wyborów.
Dawała o wierze świadectwo swoją postawą, obecnością w kościele, stosunkiem do ludzi. Zwłaszcza pomocą najbiedniejszym, niepełnosprawnym. Tak było podczas karnawału Solidarności i w dramatycznych latach stanu wojennego. A także potem, gdy reaktywowana Solidarność włączyła się w procesy ustrojowej transformacji i okazywało się, że prostym ludziom – którzy zaczynali w 1980 r. walkę o inny kształt Polski – nie o taką Polskę szło.
Jak z wiersza o mrówce...
– Jeśli z reform ma wynikać pozytywny skutek tylko dla wąskiej grupy, a większa część społeczeństwa będzie tracić, takie reformy mnie nie interesują – podkreślała na każdym kroku od lat 90. ubiegłego wieku. I protestowała, gdy społeczne koszty reform uderzały w ludzi pracy najemnej i ich rodziny. Potrafiła wygarnąć ówczesnemu ministrowi pracy Leszkowi Millerowi, że polityka jego rządu uderza w najsłabszych.
– Gospodarka ma być dla człowieka, a nie odwrotnie – mówiła w oczy politykom, którzy na drodze przemian zgubili z pola widzenia ludzki los. Zawsze bardzo zależało jej na zahamowaniu procesu pogłębiania się różnic ekonomicznych w społeczeństwie. A mury – jak w piosence Kaczmarskiego – rosły. Jeśli dziś Polska jest drugim, po Portugalii, krajem Unii Europejskiej, w którym nierówności społeczne są największe, to jest to wynik niesprawiedliwej transformacji.
Po latach można powiedzieć, że waliła głową w mur, ale to wiara, że można przenosić góry, dyktowała jej postawę walki. Chociaż w jej życiu bywało trudno, nigdy nie zwątpiła w słuszność tego, co robi. Zwłaszcza że nieustannie otaczali ją ludzie potrzebujący pomocy. Proszono ją o interwencje w sprawach bytowych, lokalowych, o pomoc w umieszczeniu chorych w hospicjum czy schronisku dla bezdomnych. Jak mogła – pomagała.
Kazimierz Przerwa-Tetmajer w swoim wierszu „Koniec wieku XIX” zadawał retoryczne pytanie: „Czy mrówka rzucona na szyny może walczyć z pociągiem nadchodzącym w pędzie?”, natomiast Ewa postrzegała problem inaczej. W swoim wierszu napisała, że mrówka może przenosić ogromne ciężary, ponad jej siły właśnie dlatego, że dzieli je na cząstki, które jest w stanie udźwignąć. I Ewie mrówcza praca pomagała w realizacji zadań, którymi można by obdzielić wielu ludzi.
Z wykształcenia fizyk, z powołania działacz społeczny, Ewa Tomaszewska w przerwach, dla wytchnienia, ale też dla refleksji, wciąż pisze wiersze. Realizuje również inną pasję – namiętnie fotografuje. Nieustannie organizuje różne wystawy, najpierw w Biurze Polityki Społecznej Solidarności, któremu przez lata szefowała, później w biurze poselskim. Przed laty zaczęła malować, choć nie ma już na to czasu. Kilka obrazów olejnych wciąż czeka na dokończenie. Dojrzewają, bo – jak twierdzi – wszystko ma swój czas.
Z pomocą bliźniemu
Gdy zastanowić się, co stanowi jej credo życiowe, odpowiedź: „pomagać bliźniemu” nasuwa się sama. Z Solidarnością związała się od początku jej istnienia, bo – jak nauczał Jan Paweł II – solidarność znaczy „jeden drugiego brzemiona noście”. Pracując na Uniwersytecie Warszawskim, została konsultantem w Regionie Mazowsze. Jeździła w teren na zebrania, aby pomagać w zakładaniu związku i zgodnie ze statutem przeprowadzać wybory. Dostrzegła w Solidarności szansę na aktywne zmienianie rzeczywistości. – To nawet nie była kwestia 21 postulatów, ale bardziej upomnienie się o godność – podkreśla po latach. – Wskazanie na fakt, że człowiek może decydować o swoim losie i wypowiadać się w sprawach funkcjonowania zbiorowości, w której uczestniczy.
Nie eksponuje tego wątku, bo nie lubi kombatanctwa, stąd wiele osób nie wie, że była internowana w obozie dla kobiet w Gołdapi. Potem w grudniu 1983 r. została aresztowana podczas fotografowania krzyża, gdy przyjechała pod kopalnię „Wujek” na uroczystości wmurowania tablicy przywiezionej przez Annę Walentynowicz i Kazimierza Świtonia. – Pomógł bardzo ks. Jerzy Popiełuszko – wspomina. – Napisał do bp. Władysława Miziołka prośbę o interwencję. Ksiądz Biskup wystąpił do gen. Kiszczaka i Tomaszewską po czterech miesiącach wypuszczono ze względu na stan zdrowia.
Ks. Popiełuszkę bardzo dobrze pamięta z Mszy św. za Ojczyznę i działalności charytatywnej, w którą starała się włączyć. Nocowała w swoim mieszkaniu wielu uczestników nabożeństwa, którzy przyjeżdżali z różnych stron Polski. Spali pokotem na podłodze w turystycznych śpiworach.
Z sercem na dłoni
Kandydować do Sejmu zdecydowała się nie dla fotela, bo – jak mówi – „fotel może kupić sobie sama”, ale dlatego, że bez zmian w legislacji wiele spraw było nie do załatwienia. Żeby mieć wpływ na ustawy, trzeba zasiadać w poselskich czy senatorskich ławach, toczyć boje w parlamentarnych komisjach. Zobowiązała się do pomocy ludziom biednym oraz pokrzywdzonym przez los i pozostała temu wierna, zarówno kierując Biurem Polityki Społecznej „S”, jak i w parlamencie – najpierw na Wiejskiej, potem w Brukseli. – Jeżeli jesteśmy ludźmi wiary chrześcijańskiej, trzeba dawać dowody miłości bliźniego – twierdzi.
Jako senator współpracowała z mokotowskim Hospicjum Świętego Krzyża, starając się je wspierać. – Bo pracownicy tego hospicjum zajmują się także – poza chorymi terminalnie w domach – ubogimi, bezdomnymi, organizują dożywianie ubogich rodzin – tłumaczy Tomaszewska. Ale działając z pełnym oddaniem w służbie społecznej, sama musi szukać gdzieś siły. Dlatego w sierpniu bierze udział w pieszych pielgrzymkach na Jasną Górę. W ubiegłym roku uczestniczyła w niej po raz dziewiętnasty. W pielgrzymkach dokonuje się, według niej, „coś takiego jak młócka”. To pozwala zauważyć, jak mało nam w życiu potrzeba dóbr konsumpcyjnych, o jakie zabiegamy i którymi jesteśmy zalewani.
– Podczas drogi, która czasem bywa bardzo trudna, człowiek pokonuje własne słabości i przypomina sobie, że żyje we wspólnocie, w której trzeba sobie nawzajem pomagać – podkreśla Tomaszewska. Nieocenione są, według niej, pielgrzymkowe Msze św. i konferencje, dające wiele tematów do przemyśleń, bo pielgrzymki mają charakter formacyjny. Wraca z nich skonana, z obolałymi stopami, ale pokrzepiona. Odkąd została eurodeputowaną, swój czas dzieli między Brukselę a Warszawę, do której przylatuje na weekendy, by w każdym tygodniu w swoim biurze wysłuchać spraw, z jakimi zwracają się do niej ludzie.
Wielki Post – po swojemu
Dwa lata temu powiedziała, że Wielki Post właściwie zaczął się dla niej już na początku lutego. – Do hospicjum trafił człowiek, którego nie przyjęto w „Markocie”, bo się kiwał, uznano, że jest pijany. Później odmówiono mu pomocy w szpitalu. Kiedy hospicjum zwróciło się do mnie w tej sprawie, skontaktowałam się ze znajomą lekarką z Polskiego Związku Kobiet Katolickich, która przyjęła go do swojego szpitala. Ale nogi chorego wymagały już amputacji. I to szybko, inaczej by nie przeżył – mówi Tomaszewska.
Wielki Post to dla niej okres skupienia, spojrzenia z perspektywy na to, co się robi. – Czasem trzeba się zatrzymać, zastanowić. To tak jak wędrówka przez gęsty las. Jak się nie wejdzie na drzewo, nie popatrzy wokół, można błądzić i nie dojść tam, gdzie się zamierza. Wielki Post pozwala na chwile zastanowienia, na wydostanie się z codziennego kołowrotka i skupienie na własnym wnętrzu – mówi Tomaszewska.
Skupienie, modlitwa, refleksja pozwalają na spojrzenie w perspektywie wielkiego cierpienia i szans na Zmartwychwstanie. I w tym roku Wielki Post przeżywała po swojemu. Rekolekcje były jej bardzo potrzebne. – Nie miałam na nie szansy w normalnych warunkach. Trochę pomogły nam Msze św. odprawiane w Parlamencie Europejskim dwa razy w tygodniu. Wspierał nas ksiądz, była możliwość oderwania się od codziennego przepychania się z problemami.
Jak co roku uczestniczyła w Drodze Krzyżowej, zwykle chodzi i na Starówkę, i na Żoliborz.
Czy trudno osobie wierzącej funkcjonować w Parlamencie Europejskim? – O tyle trudno, że nie mogę się pogodzić z hipokryzją, jaka istnieje. Z jednej strony mówi się o niedyskryminowaniu nikogo, ale dyskryminuje się katolików. Nasze ugrupowanie – Unia na rzecz Europy Narodów – zgłosiło poprawkę do dokumentu określającego relacje Unii Europejskiej i Indii, w której potępialiśmy napaści na chrześcijan, podpalanie kościołów i domów katolików. Kiedy potępiliśmy fakt, że chrześcijanie musieli tysiącami ukrywać się w dżungli, by ich nie zamordowano, wówczas ugrupowanie liberalne po prostu wyło na znak protestu. Poparli ich socjaliści, musiała także poprzeć część chadecji, bo inaczej nie wygraliby tego głosowania. I, niestety, nasza poprawka została odrzucona. A skoro się mówi o niedyskryminowaniu, dlaczego problem ma dotyczyć wyłącznie muzułmanów w krajach europejskich, a nas, katolików z krajów europejskich, ma się w parlamencie dyskryminować? W Parlamencie UE jest pomieszczenie do medytacji, w którym odprawiane są również katolickie Msze św. dla niewielkiej grupy. Przy drzwiach jest umieszczona – jako symbol tego miejsca – figurka w pozycji kwiatu lotosu, a hindusów w parlamencie nie ma. To o co chodzi? Dlaczego ta figurka może być, a krzyż nie?
"Niedziela" 18/2009