Wciąż Go poznaję...
Agnieszka Konik-Korn
Kiedy zadzwoniłam do pani Ewy, pytając czy nie zgodziłaby się zaświadczyć o jej drodze do Jezusa, wahała się. Uważała, że wciąż jeszcze nie jest gotowa, że proces jej przemiany jeszcze się nie zakończył. Kiedy się spotkałyśmy powiedziała, że zastanawiała się nad tym długo i doszła do wniosku, że skoro należy do Jezusa, to na każdym etapie jej życia i nawrócenia może zaświadczyć o Jego miłości do niej...
Pani Ewa jest wykładowcą na jednej z polskich uczelni. Jak sama mówi – jest osobą, którą po ciężkich przeżyciach osobistych zaczęły męczyć różne depresje, a co za tym idzie – lęki i bóle ciała. Szukała ukojenia w buddyzmie, hinduizmie, w ezoteryce. Wszędzie, gdzie miało być lepiej, było jednak coraz gorzej. Nie wiedziała, jak z tego wyjść. Kościół wydawał jej się zupełnie obcy. Miała jego bardzo zewnętrzną, skrzywioną wizję, zbudowaną na antyświadectwie tzw. niedzielnych katolików. Kojarzył jej się głównie z wystrojonymi uczestnikami nabożeństw, którzy po odstaniu niedzielnej Liturgii wracali do domu na gorący rosół, a ich praktykowanie życia chrześcijańskiego kończyło się tuż za progiem świątyni. Synonimem słowa „katolik” stało się dla niej słowo „hipokryzja”.
Ciasteczka
– Przez całe życie chciałam poświęcić się czemuś jednemu, czemuś stałemu. Jednak nie dopuszczałam do siebie wizji Boga osobowego. Wydawało mi się, że to powinno być coś nieogarnionego, jakaś bliżej nieokreślona przestrzeń, która dawałaby wolność – mówi pani Ewa. Osobowy Bóg nie pasował do tej wizji. – Byłam bardzo poraniona tym ciągłym poszukiwaniem. Brałam leki antydepresyjne, chodziłam do bioenergoterapeuty, otarłam się o ezoterykę. Koleżanka, która tkwiła w niej po uszy, chciała mi pomóc, miała dobrą wolę. Jednak efekt był odwrotny. Całe szczęście, że gdy ona stosowała wahadełka i inne newageowskie sztuczki, moi przyjaciele – katolicy modlili się za mnie. Żyłam wtedy w potwornym rozdwojeniu.
W końcu pani Ewa zdecydowała się na rozmowę z księdzem, którego polecili jej sąsiedzi. Nie pasował do jej wizji katolickiego księdza. – Nie pouczał, nie nawracał, tylko... słuchał i jadł ciasteczka – śmieje się pani Ewa. – Dał mi jednak do zrozumienia, że nie da się połączyć ezoteryki czy buddyzmu z wiarą w Jezusa. Trzeba coś wybrać. Po tej rozmowie miałam zaplanowaną wizytę u bioenergoterapeuty. Pomyślałam, że może jednak nie pójdę na to spotkanie... Gdy podjęłam tę decyzję, nagle poczułam głęboko w sercu, że Jezus jest we mnie, że niczego innego nie potrzebuję. Wróciłam i poprosiłam o spowiedź.
– Dostałam też kiedyś od mojej przyjaciółki Grażyny, „Dzienniczek” s. Faustyny – kontynuuje pani Ewa. – Odłożyłam go na półkę i... zapomniałam. Gdy coś zaczęło się zmieniać w moim życiu, w sposób opatrznościowy znalazłam go w bibliotece. Otworzyłam książkę na przypadkowej stronie i znalazłam rozmowę s. Faustyny z duszą, która doświadcza opuszczenia przez Boga. Poczułam wtedy głęboko, że ten tekst jest o mnie – wspomina.
Tylko osoba może kochać
Dwa tygodnie później odbywała się w sanktuarium w Łagiewnikach konferencja „Strumienie Miłosierdzia”. – Kiedy podczas modlitwy przechodził obok mnie kapłan o. John Baptist Bashbora z Najświętszym Sakramentem, aż mnie przygięło do posadzki – opowiada pani Ewa. – W tym momencie zdałam sobie sprawę, że przez całe życie nosiłam w sobie poczucie winy. Buddyzm czy ezoteryka stosują tzw. zręczne środki w rozwiązywaniu problemów, polegające na ich omijaniu. W Łagiewnikach zrozumiałam, że to jest miejsce i czas, kiedy mogę prosić o to, by mi to poczucie winy zostało odjęte. Nie moimi siłami czy umiejętnościami, ale z łaski samego Boga. Tego dnia po raz pierwszy modliło się we mnie moje serce: „Oto ja służebnica Pańska – niech mi się stanie według słowa Twego” – opowiada pani Ewa, nie kryjąc łez. – Pierwszy raz doświadczyłam ciepła w sercu, zrozumiałam, że Bóg jest osobowy, bo tylko osoba może kochać, może dawać coś z siebie i w tym dawaniu jest największa wolność. Wolność, której tak długo szukałam...
Niebezpieczeństwa
Pani Ewa zna ludzi. Przez pryzmat swoich doświadczeń zauważa niebezpieczeństwa, które grożą duchowości współczesnego człowieka. – Jednym z największych oszustw, jakich doświadczamy, jest wypaczony obraz Pana Boga, jaki nosimy w sobie. Jest to szatańska manipulacja, która sprawia, że wszystkie cechy diabła przypisujemy Panu Bogu: że nam popsuje życie, że ogranicza naszą wolność. Tymczasem Bóg, który nas kocha, wie, co jest dla nas najlepsze w danym momencie i daje nam pełnię wolności. Tu jednak potrzeba zaufania, a zaufanie do Boga buduje się najtrudniej. Wszelkie próby całkowitego zawierzenia Panu Bogu są torpedowane lękami, niepokojami, niedowiarstwem...
– Ciągle też zdajemy się funkcjonować w świecie, gdzie próbuje się wszystkiemu nadać myślenie magiczne – podkreśla pani Ewa. – Od zwykłych zabobonów po ciągłą chęć, aby zaczarować swoje życie – stąd wizyty u tarocistów, horoskopy, ezoteryka. To daje jedynie iluzję wolności, a tak naprawdę jest źródłem koszmarnego zniewolenia, które dotyka dziś wielu...
Przyjaźń
Wewnętrzna przemiana pani Ewy wciąż trwa. To proces długotrwały i niełatwy. Jednak, jak sama mówi, w tej „nocy ciemnej” Bóg daje jej „rozbłyski”, doświadczenie swojej obecności, ciepła w sercu. Bardzo bliskie są jej przeżycia mistyków chrześcijańskich – św. s. Faustyny czy św. Jana od Krzyża. Pomagają przetrwać najtrudniejsze chwile. Oprócz wpływu świętych orędowników pani Ewa podkreśla wagę przyjaźni. – Muszę zaświadczyć o serdecznej cierpliwości mojej przyjaciółki Grażyny, która wysłuchuje wszystkich moich użalań i zrzędzenia – śmieje się. – Każdego dnia chodzimy razem na poranną Mszę św., wspólnie uczestniczymy w spotkaniach Odnowy w Duchu Świętym. W końcu poznałam ludzi, którzy nie tylko mówią o Bogu, ale naprawdę żyją Jego nauką.
Baranek
– Wciąż odkrywam Jezusa – mówi pani Ewa. – Dawniej widziałam Go jako herosa, który po prostu miał zadanie i wypełnił je do końca. Ostatnio docierają do mnie słowa: „Oto Baranek Boży”. Jezus to nie superman, to łagodny, subtelny Bóg-człowiek, który w chwili konania wołał: „Boże, czemuś mnie opuścił”. Po ludzku był słaby i doświadczył totalnego opuszczenia. W tym opuszczeniu stał się mi bardzo bliski. Wciąż Go poznaję...
"Niedziela" 49/2008