Cicha noc w okopach

Aleksandra Polewska

Niedawno w czasie jednej z brytyjskich aukcji antyków zlicytowano pewien list. Jego autorem był zwyczajny angielski żołnierz o imieniu Tom. Adresatką – jego siostra Janet, mieszkająca w Londynie. Zapisane piórem pożółkłe kartki nie mają nawet stu lat, jednak o ich zakup walczyło wielu zamożnych kolekcjonerów. List bowiem napisany został w miejscu bezprecedensowego historycznego cudu: w belgijskich okopach pod Ypres, w noc wigilijną 1914 r.

W pierwszych dniach stycznia 1915 r. brytyjskie gazety prześcigały się w cytowaniu wysłanych w czasie świąt do bliskich listów angielskich żołnierzy walczących pod belgijskim Ypres. Nikt nie potrafił uwierzyć, że coś takiego mogło wydarzyć się naprawdę. 24 grudnia 1914 r. walczący ze sobą Brytyjczycy, Niemcy i Francuzi postanowili zawrzeć spontaniczny wigilijny rozejm. Początkowo chodziło tylko o jeden dzień bez wystrzałów, bagnetów i zabitych. Żaden z szeregowych żołnierzy ani żaden z oficerów nie spodziewał się, że jedna mroźna grudniowa noc odmieni ich serca do tego stopnia, że zbiorowo wypowiedzą posłuszeństwo dowództwom swych armii – wszystko w imię głębokiego pragnienia pokoju. Najlepsze opracowanie historyczne nie odda ducha tamtych świąt tak, jak zachowane listy żołnierzy spod Ypres. Oto fragment, który zlicytowano ostatnio w czasie jednej z brytyjskich aukcji:
„Moja Kochana Siostro, Janet! Jest druga w nocy i większość chłopaków śpi już w swoich jamach wydrążonych w ścianach okopów. Ja nie mógłbym zasnąć, dopóki nie napisałbym do Ciebie tego listu. Chcę Ci opisać niezwykłe wydarzenia, w których brałem udział w czasie dzisiejszej (a właściwie wczorajszej już) Wigilii. Wiem, że to, co napiszę, wyda Ci się bajką i być może będziesz powątpiewać w prawdziwość moich słów, ale absolutnie nie będę miał Ci tego za złe. Bo ja sam wciąż zadaję sobie pytanie, czy coś podobnego mogło wydarzyć się naprawdę. Więc wyobraź sobie, że kiedy Ty i cała nasza rodzina śpiewaliście kolędy, siedząc przed kominkiem w naszym londyńskim domu, ja robiłem to samo, tyle że w towarzystwie moich wrogów z pola bitwy! Jak pisałem Ci już wcześniej w jednym z listów, pierwsza bitwa pochłonęła tyle śmiertelnych ofiar po obu stronach, że od pewnego czasu baliśmy się wręcz walczyć. Siedzieliśmy cicho w naszych okopach. Nasi wrogowie też nie rwali się do boju. Trochę postrzelaliśmy, oni też, ale w gruncie rzeczy to nie było nic poważnego. Nie wyobrażasz sobie nawet, jak straszne jest takie siedzenie w okopach i czekanie. Niby nic się nie dzieje, ale doskonale wiesz, że w każdym momencie może wybuchnąć koszmarna walka. Wiesz, że cisza w okopach może być ciszą przed burzą ognia i śmierci. Dziś (a właściwie już wczoraj) cały dzień padało. Oczywiście, przez to w okopach zrobiło się paskudne błoto. Pierwsze niemieckie okopy są oddalone od naszych tylko o 50 jardów. Pomiędzy nami a nimi rozpościera się kawałek tzw. Ziemi Niczyjej. Jest to tak mały obszar, że czasami słyszymy rozmowy, jakie Niemcy prowadzą ze sobą w swoim okopie. Oczywiście, od czasu kiedy od niemieckich kul i bagnetów polegli nasi przyjaciele, nienawidzimy Niemców. Ale kiedyś przecież potrafiliśmy razem żartować i czuliśmy między sobą jakąś więź. Minionego poranka – wigilijnego przecież – mieliśmy tu piękną pogodę. Mróz i piękne, ostre słońce. Wspaniała aura jak na święta, prawda? W ciągu dnia rozlegały się jakieś strzały, ale kiedy zapadł zmrok, nad okopami rozpostarła się cisza, jakiej nie było od miesięcy! Bardzo chcieliśmy wierzyć, że ta cisza zwiastuje spokojne święta. Jednak wielu z nas twierdziło, że jest to niemiecka zasadzka, że Niemcy chcą uśpić naszą czujność i uderzyć znienacka, gdy będziemy świętować albo gdy zaśniemy. Wtedy jeden z moich kumpli, John, zawołał mnie i powiedział: – Chodź, pójdziemy podejrzeć, co robią Niemcy. Poszliśmy.

Kolędujący wrogowie

Chwilę pózniej dostrzegłem coś zdumiewajacego. Nigdy nie sądziłem, że zobaczę w okopach tak śliczne świąteczne dekoracje! Jak okiem sięgnąć, niemieckie okopy mieniły się w ciemności setkami maleńkich światełek. - Co to jest u licha?! - zapytałem Johna. - Świąteczne choinki! - odpowiedział. I tak właśnie było. Niemcy ustawili na zewnętrznej linii swoich okopów mnóstwo małych choinek, na gałązkach których wisiały malutkie lampiony ze świeczkami. Chwilę później usłyszeliśmy, że śpiewają «Stille Nacht, heilige Nacht...». To była kolęda, której nie znałem, ale John ją znał i tłumaczył mi jej słowa. «Cicha noc, święta noc» - tak się zaczynała. Nigdy nie słyszałem piękniejszej kolędy. Miała w sobie tyle pokoju. Kiedy skończyli śpiewać, chłopaki z naszego okopu dali im brawa! I zaintonowali naszą, brytyjską kolędę «The first Noel, the angel did say...». Muszę przyznaę, że choć nie brzmieliśmy tak dobrze jak Niemcy, to gdy skończyliśmy, nagrodzili nas prawdziwie entuzjastycznymi brawami. A następnie zaczęli śpiewać «O Tannenbaum». Dołączyliśmy do nich, śpiewając to samo po angielsku, czyli «O come all ye faithful», a wtedy oni zaczęli śpiewać tę kolędę po łacinie «Adeste fideles». Brytyjczycy i Niemcy śpiewali razem kolędy po dwóch przeciwległych stronach Ziemi Niczyjej! Nie byłem w stanie wyobrazić sobie czegoś bardziej nieprawdopodobnego, ale szybko okazało się, że to był dopiero początek. - Anglicy, chodźcie do nas! - usłyszeliśmy zaproszenie kierowane do nas nieco stwardniałą angielszczyzną. - Wy nie będziecie strzelać, my też nie będziemy! - dodali. Staliśmy w okopie i spoglądaliśmy jeden na drugiego pytająco. Nie wiedzieliśmy, co robić. I wtedy jeden z naszych zawołał żartobliwym tonem: - To wy chodzcie do nas! I wtedy z okopów niemieckich wynurzyły się dwie postacie. Przeszły w naszym kierunku przez Ziemię Niczyją i zawołały, że chcą rozmawiać z naszym dowódcą. No i nasz kapitan poszedł negocjować. Słyszeliśmy ich rozmowę, a kilka minut pózniej kapitan wrócił z niemieckim papierosem w ustach! - Ustaliliśmy, że wstrzymujemy walki do jutrzejszej północy - powiedział. - Wartownicy jednak zostają na swoich miejscach, a wy też lepiej bądźcie czujni. Wkrótce rozpalono ognisko i stanęliśmy wokół niego my i Niemcy. Muszę jednak przyznać, że Niemcy w swoich szarych, wypranych przed świętami mundurach prezentowali się dużo lepiej niż my. Poza tym prawie wszyscy spośród nich znali angielski, podczas gdy niemiecki znało zaledwie kilku naszych chłopaków. Zapytałem Niemców, gdzie się tak dobrze nauczyli naszego języka. - Wielu z nas pracowaBo w Anglii - odpowiedział wtedy jeden z nich. - Ja np. pracowałem jako kelner w Hotelu Cecil i być może nawet cię kiedyś obsługiwałem! Roześmialiśmy się wtedy. Potem powiedział mi, że ma dziewczynę w Londynie i że wojna pokrzyżowała ich plany małżeńskie. Powiedziałem mu, żeby się nie martwił, bo my, Anglicy, z pewnością pokonamy ich jeszcze przed Wielkanocą i ani się obejrzy, jak jego dziewczyna zostanie jego żoną. Śmiał sie z tego. Zapytał, czy wysłałbym do niej kartkę, którą przekazałby mi pózniej. Oczywiście, zgodziłem się. Inny Niemiec, z Monachium, był kiedyś portierem na Victoria Station. Pokazał mi fotografię swojej rodziny. Jego najstarsza siostra była tak śliczna, że powiedziałem, iż któregoś dnia chciałbym ją poznać. On rozpromienił się i odparł, że bardzo chętnie mnie jej przedstawi. I chyba nie żartował, bo dał mi na kartce swój adres. Nawet ci, którzy nie znali języka, z powodzeniem wymieniali się upominkami. Nasze papierosy za ich cygara. Nasza herbata za ich kawę. Nasze konserwy wołowe za ich kiełbasę. Odznaki i guziki od mundurów zmieniały właścicieli. Sam wymieniłem mój scyzoryk na skórzany, zbrojny pas. Pokażę Ci go, jak tylko wrócę do domu. Także gazety wędrowały z rąk do rąk. Niemcy wprost wyli ze śmiechu, czytając naszą prasę. Zapewniali nas, że Francja przegrała i Rosja również prawie kapituluje. Powiedzieliśmy im, że to bzdura. A wtedy jeden z Niemców rzekł: Wy wierzycie waszym gazetom, my naszym! Wszystko wskazuje na to, że ich prasa pełna jest kłamliwej propagandy. Ale jeszcze teraz zastanawiam się, ile kłamstw jest w naszych gazetach. Pamiętasz, jak pisali, że Niemcy to dzicy barbarzyńcy? A to stek głupot! To ludzie z domami, rodzinami, nadziejami, obawami, zasadami. Tacy sami jak my. Dlaczego więc każe się nam myśleć o nich jak o dzikusach? Później pośpiewaliśmy wspólnie przy ognisku, a tuż przed udaniem się na spoczynek umówiliśmy się na jutro na wspólny mecz piłki nożnej”.

3:2 dla Niemców

Dzień następny, czyli 25 grudnia 1914 r., mógłby zostać uznany za ważną datę w historii sportu, a ściślej rzecz ujmując – w dziejach futbolu. Tego dnia bowiem na Ziemi Niczyjej reprezentacja armii pruskiej i przedstawiciele wrogich Niemcom wojsk Wielkiej Brytanii rozegrali mecz piłki nożnej. Rozgrywka, niestety, zakończyła się nieco przedwcześnie, gdy piłka upadła na wystający drut kolczasty i po prostu uszło z niej powietrze. Na skutek tego zrządzenia losu zwycięzcami zostali Niemcy, wygrywając z Brytyjczykami 3:2. Sztab dowództwa brytyjskiego dowiedział się o rozejmie ze sporym opóźnieniem m.in. ze względu na odległość, jaka dzieliła go od linii frontu. Drugiego dnia świąt wyżsi oficerowie z obu stron próbowali doprowadzić do zakończenia rozejmu. Jednak pomimo iż rozejm oficjalnie skończył się o 8.30, przez cały dzień nie podjęto walki. Żołnierze obu armii nie śpieszyli się. W niektórych miejscach rozejm przeciągał się aż do Sylwestra czy Nowego Roku. Szkoci utrzymali go aż do 3 stycznia. Rozejm ostatecznie zakończyli snajperzy z obu stron, strzelając do tych żołnierzy, którzy wciąż próbowali przechodzić na drugą stronę okopów. Wkrótce po niemieckiej stronie front został obsadzony innymi, świeżymi oddziałami z Prus Wschodnich. I bynajmniej nie był to przypadek. Większość Niemców biorących udział w rozejmie odmówiła bowiem dalszego udziału w walkach. Spotkała ich jednak za to dotkliwa kara. Zostali wysłani na front wschodni, najbardziej niebezpieczny odcinek bojowy, na którym ocalenie życia było prawdziwym cudem.

Co to wszystko znaczy?

Wróćmy jeszcze na chwilę do listu Toma, piszącego do swojej siostry: „Właśnie zaczynałem szykować się do powrotu do naszych okopów, kiedy jeden starszy Niemiec chwycił mnie za ramię. – Mój Boże – powiedział – dlaczego nie możemy żyć w pokoju i po prostu wrócić do domu? – O to musisz zapytać swojego dowódcę – odparłem. Spojrzał na mnie badawczo i rzekł: – Być może masz rację, ale musimy zapytać o to także swoje serca... A zatem, moja Droga Siostro, powiedz mi, czy słyszałaś kiedykolwiek o takiej Wigilii, jaka miała tutaj dziś miejsce? Co to wszystko właściwie znaczy? Przecież to niemożliwe, by okazywać taką przyjaźń swoim wrogom. Jesteśmy tu po to, by powstrzymać niemiecką armię i odesłać do domu. A niemieccy żołnierze są równymi facetami, którzy muszą wykonywać rozkazy, z którymi wcale nie muszą się zgadzać. My zresztą tak samo. Zastanawiam się, co by się stało, gdyby duch, który dziś opanował okopy, opanował ludzi na całym świecie. Co by się stało, gdyby nasi dowódcy złożyli sobie życzenia zamiast wysyłania ostrzeżeń. Gdybyśmy zamiast sobie ubliżać, wspólnie zaczęli śpiewać kolędy. A zamiast brać odwet, dawali sobie prezenty. Czy cała ta cholerna wojna nie skończyłaby się wtedy natychmiast? Wszystkie narody twierdzą, że chcą pokoju. A jednak w tę noc Bożego Narodzenia zastanawiam się, czy chcemy tego pokoju naprawdę dość mocno”.

Trauma generałów

To smutna ironia historii, ale na polach bojowych, na których w grudniu 1914 r. doszło do nieznanego wcześniej dziejom cywilizacji wielkiego pojednania, niecałe pół roku później – 22 kwietnia 1915 r. – po raz pierwszy użyto broni masowego rażenia, jakim był śmiercionośny gaz, zwany dziś iperytem. Nazwa „iperyt” pochodzi właśnie od Ypres, w którego okolicach Niemcy rozpoczęli jego stosowanie. W grudniu 1915 r., w tym samym miejscu, czyli koło Neuve Chappelle, doszło do ponownych spontanicznych rozejmów. Jednak już na o wiele mniejszą skalę. Zaważyły na tym wydarzenia poprzednich miesięcy, takie jak: nieudany, krwawy atak brytyjski na Ypres czy użycie przez Niemców gazów bojowych. Dowódcy z obu stron starali się nie dopuszczać do prób bratania, zarządzając na dni świąteczne ostrzał artyleryjski. Unikano także trzymania oddziałów dłużej w jednym miejscu, aby nie doszło do bliższego zapoznania się z żołnierzami z drugiej strony frontu. Dowództwa, którymi zaledwie rok wcześniej wstrząsnęły zupełnie nieprzewidywalne zachowania podlegających im wojsk, nie chciały przeżywać tej traumy po raz drugi. Bo jeśli jeden żołnierz w czasie wojny odmówi wykonania rozkazu, to bez problemu można go rozstrzelać. Jeśli odmówi dziesięciu – również można to zrobić. Możliwe, że dałoby radę rozstrzelać nawet setkę zbuntowanych wojaków, ale nie można było przecież skazywać w ten sposób na śmierć całych oddziałów i brygad. W dodatku własnych. O czymś podobnym historia wojskowości jeszcze nie słyszała i pewnie nigdy nie usłyszy.

"Niedziela" 52/2009

Editor: Tygodnik Katolicki "Niedziela", ul. 3 Maja 12, 42-200 Czestochowa, Polska
Editor-in-chief: Fr Jaroslaw Grabowski • E-mail: redakcja@niedziela.pl