Dekret Donalda Trumpa wprowadzający ograniczenia imigracyjne stał się urzeczywistnieniem obietnic wyborczych, które kandydat Republikanów umieścił na swoich sztandarach jeszcze w trakcie kampanii prezydenckiej. Jego obrońcy dziwią się zatem, że lewica ma pretensje do nowego prezydenta o to, iż dotrzymuje słowa danego Amerykanom. Uszczelnienie granic czy wycofanie Waszyngtonu z programu przyjmowania uchodźców z Syrii nie były koncepcją wygłaszaną jedynie przez nowojorskiego miliardera. Wielu pozostałych republikańskich kandydatów – w tym teksański senator Ted Cruz, najpoważniejszy rywal Donalda Trumpa w wyścigu po nominację GOP – podzielało przekonanie o konieczności takiego posunięcia.
– Osobiście uważam, że prezydent Trump posunął się za daleko, dyktując, że nawet posiadacze zielonej karty, czyli rezydenci USA, mieli mieć zabroniony powrotny wjazd do USA – kraju, w którym mieszkają, pracują, z którym związali swoje życie – mówi „Niedzieli” mec. Natalia Teper, adwokat imigracyjny z amerykańskiej kancelarii Teper Law Firm.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Faktycznie, początkowo wystąpiło pewne zamieszanie wokół posiadaczy zielonych kart. Ostatecznie jednak żadnemu z nich nie odmówiono wjazdu na teren Stanów Zjednoczonych. Nowa administracja popełniła błąd, jednak szybko został on skorygowany. Już 1 lutego br. Donald McGahn – radca prawny Białego Domu wydał specjalne memorandum, w którym poinformowano szefów Departamentu Stanu, Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego oraz Departamentu Sprawiedliwości, że dekret imigracyjny nie dotyczy posiadaczy zielonych kart.
Murem za Trumpem?
Pomimo protestów na amerykańskich lotniskach i w dużych miastach oraz pomimo olbrzymiej krytyki ze strony lewicowych mediów amerykańska opinia publiczna wydaje się w większości popierać założenia polityki imigracyjnej nowego prezydenta. Według badania przeprowadzonego przez sondażownię Morning Consult/Politico, 55 proc. Amerykanów wyraziło swoją aprobatę wobec prezydenckiego dekretu zakazującego wjazdu do USA obywatelom kilku krajów muzułmańskich. Przeciwnych było zaledwie 38 proc. respondentów. Wśród wyborców deklarujących się jako zwolennicy Republikanów Trump wypadł jeszcze lepiej, poparło go bowiem aż 82 proc. badanych. To pokazuje, że nawet mimo pewnych głosów krytyki, płynących np. ze strony republikańskich senatorów Johna McCaina czy Lindseya Grahama, na amerykańskiej prawicy działania Donalda Trumpa spotykają się generalnie z bardzo przychylnym odbiorem. Spiker Izby Reprezentantów – republikanin Paul Ryan stwierdził, że obowiązkiem numer jeden jest ochrona Stanów Zjednoczonych, i tym samym wyraził swoje poparcie dla kontrowersyjnego dekretu prezydenta Trumpa.
– Tego typu dekrety czerpią moc z II Artykułu Konstytucji USA. Dekret nie tworzy nowego prawa, bo to jest domeną Kongresu, za to pozwala prezydentowi dyktować instytucjom federalnym, w jaki sposób mają wykonywać swoje zadania w ramach ustaleń wyznaczonych przez Kongres i konstytucję – wyjaśnia mec. Teper.
Reklama
Mimo że amerykańska lewica dwoi się i troi, by przedstawić Donalda Trumpa w możliwie najbardziej negatywnym świetle, Amerykanie zauważają i doceniają jego determinację w realizacji przedwyborczych obietnic. Według Instytutu Gallupa, 62 proc. Amerykanów jest zdania, że prezydent dotrzymuje swoich obietnic (uważa tak odpowiednio: 91 proc. zwolenników Republikanów i 36 proc. wyborców Demokratów – przyp. red.), z kolei „silnego i zdecydowanego przywódcę” w nowym prezydencie widzi 59 proc. obywateli USA.
Dyskryminacja muzułmanów?
Dekret Donalda Trumpa miał w swoim założeniu chronić Stany Zjednoczone przed przedostawaniem się na ich terytorium stanowiących olbrzymie zagrożenie islamskich terrorystów. – Są dziesiątki przypadków, w których imigranci z tych 7 krajów (Iraku, Syrii, Iranu, Sudanu, Libii, Somalii i Jemenu – przyp. red.) dokonali ataków terrorystycznych lub zostali złapani w trakcie przygotowań do nich. Żadna osoba przy zdrowych zmysłach nie będzie sugerować, że Stany Zjednoczone powinny wpuszczać takich bandytów do kraju i zajmować się nimi dopiero, kiedy popełnią jakąś zbrodnię – mówi mi republikanin Randy Mott, przewodniczący organizacji Republicans in Poland, która reprezentuje amerykańską Partię Republikańską w naszym kraju. – Proces sprawdzania musi zostać ulepszony, a zgodę na wjazd powinniśmy wydawać dopiero wtedy, kiedy otrzymamy wystarczające gwarancje, że wiemy, z kim mamy do czynienia, co do osoby, która się o nią ubiega – dodaje.
Mój rozmówca zwraca również uwagę, że tak kluczowe kwestie bezpieczeństwa zupełnie umknęły krytykom prezydenckiego dekretu, którzy zamiast tego pogrążyli się w histerycznych reakcjach.
– Najważniejszym zadaniem każdego rządu jest dbanie o bezpieczeństwo jego obywateli – przekonuje Randy Mott.
Reklama
Środowiska lewicowe oraz np. wpływowa organizacja American Civil Liberties Union twierdzą zgodnie, że poprzedni dekret Donalda Trumpa był wymierzony w muzułmanów i w związku z tym łamał Konstytucję Stanów Zjednoczonych, która zakazuje dyskryminacji na tle religijnym.
– W kampanii wyborczej (Donald Trump – przyp.) wielokrotnie zapowiadał, że jako prezydent z miejsca wprowadzi „zakaz muzułmanów” – „Muslim ban”. Nie dziwi więc, że przeszedł od słów do czynów – uważa Karolina Zbytniewska, redaktor naczelna portalu EurActiv.pl .
Trump kontra sądy
Prezydenckie rozporządzenie bardzo szybko zostało jednak zablokowane przez władzę sądowniczą. Już 3 lutego br. James Robart – sędzia federalny z Seattle – wstrzymał wykonywanie kluczowych postanowień dekretu w skali całego kraju. Sprawa dotyczyła pozwu złożonego przeciwko administracji Donalda Trumpa przez znany ze swoich silnie lewicowych preferencji stan Waszyngton.
Został wydany tzw. „temporary restraining order”, który w amerykańskim systemie prawnym oznacza krótkotrwałe zablokowanie np. konkretnych działań rządu, co do których mogą istnieć obawy o ich niezgodność z prawem. Jego ideą jest zapobieganie sytuacji, w której do czasu pełnego wyjaśnienia sprawy w sądzie działania rządu mogłyby wyrządzić szkody trudne do zrekompensowania, np. ogólnokrajowe pozwy sądowe i wynikające z nich olbrzymie odszkodowania.
Reklama
Część komentatorów źródła sądowej porażki administracji Trumpa upatruje nie tylko w silnie lewicowych preferencjach sędziów, którzy orzekali w tej sprawie – zwraca się również uwagę, że pracownicy Departamentu Sprawiedliwości byli w tamtym czasie ludźmi pochodzącymi jeszcze z czasów kadencji Baracka Obamy. Istnieje zatem uzasadniona obawa, że mogli oni celowo sabotować rządową obronę przed sądem federalnym, by nie pozwolić na zwycięstwo nowej administracji. Warto taką ewentualność rozważyć, szczególnie wobec pojawiających się zarzutów, że prawnik reprezentujący rząd USA przed sądem federalnym nie wywiązywał się należycie z własnych obowiązków. Zarzuca się mu słabe przygotowanie do procesu sądowego. Przykładowo nie potrafił on udzielić odpowiedzi na pytanie, ilu terrorystów z 7 krajów dotkniętych zakazem wjazdu do USA przez ich obywateli przedostało się na teren tego kraju.
Donald Trump mógł poczekać na zakończenie procesu sądowego, jednak oznaczałoby to, że do tego czasu jego dekret nie będzie obowiązywał. Biały Dom zdecydował się więc na zupełnie inne rozwiązanie, które przynajmniej w teorii dawało szansę na szybsze przywrócenie dekretu – odwołanie się do okręgowego Sądu Apelacyjnego w San Francisco w Kalifornii. Stany Zjednoczone podzielone są na 13 okręgów apelacyjnych, a ponieważ stan Waszyngton podlega pod Dziewiąty Okręg Sądowy Sądu Apelacyjnego w San Francisco, sprawa kontrowersyjnego dekretu trafiła właśnie tam. Decyzja o odrzuceniu apelacji rządu USA była jednogłośna i dokonała się wynikiem 3 do 0.
– Do czasu podjęcia dalszych działań przez sąd ten wyrok sądu jest wiążący i wszystkie osoby, bez względu na narodowość, mogą ubiegać się o wizy i wpuszczenie do Stanów Zjednoczonych – tłumaczy mec. Teper.
Sąd Apelacyjny w San Francisco dla Dziewiątego Okręgu Sądowego ma opinię bardzo lewicowego. Można więc przypuszczać, że Demokraci umyślnie pokierowali całym procesem tak, żeby ewentualna apelacja rządu USA musiała trafić właśnie tam. Znacznie zwiększało to szanse na niekorzystny wyrok dla republikańskiej administracji Donalda Trumpa.
Dekret a prawo
Reklama
Donald Trump powołał się na przepisy, które w oczywisty sposób uprawniają prezydenta do wprowadzenia niemalże dowolnych ograniczeń imigracyjnych. Wynikają one z prawa znanego jako „Immigration and Nationality Act” z 1952 r. Stanowi ono m.in., że prezydent może przez proklamację ustanowić dowolne ograniczenia imigracyjne dla obywateli obcych państw, jeżeli według niego ich przyjazd byłby niedobry dla interesów USA. Co więcej, prezydent może zakazać wjazdu obcym obywatelom na tak długi okres, jaki uzna za stosowny. Z kolei zwolennicy teorii o rzekomej niezgodności prezydenckiego dekretu z prawem USA szukają potwierdzenia swojej tezy w przepisach imigracyjnych z 1965 r. Czytamy w nich, że żadna osoba nie może być dyskryminowana ze względu na jej rasę, płeć, narodowość czy też miejsce urodzenia przy ubieganiu się o wizę imigracyjną. Zapis ten dotyczy jednak wyłącznie ubiegania się o prawo stałego pobytu, a więc nie dotyczy ruchu turystycznego, przyjmowania uchodźców czy np. wiz studenckich.
Zwolennicy Donalda Trumpa zwracają uwagę, że decyzja prezydenta była podyktowana nie chęcią dyskryminacji ze względu na narodowość, a wyłącznie kwestiami bezpieczeństwa. Nie można zatem doszukiwać się tutaj dyskryminacji, której zakazuje prawo imigracyjne z 1965 r.
– Przykładowo Stany Zjednoczone mogłyby być z jakimś krajem w stanie wojny i uniemożliwić komuś wjazd na podstawie jego narodowości, która byłaby tożsama z wrogim państwem. Nie byłaby to jednak decyzja ze względu na narodowość, lecz z uwagi na kwestię bezpieczeństwa – wyjaśnia Randy Mott.
Co dalej?
Reklama
Jak łatwo można było przewidzieć, wyrok sądu apelacyjnego nie spodobał się prezydentowi Trumpowi. „Spotkamy się w sądzie, stawką jest bezpieczeństwo naszego kraju!” – napisał na Twitterze, za pomocą którego uwielbia komunikować się z Amerykanami. Prezydentowi chodziło o amerykański Sąd Najwyższy, który miałby ostatecznie rozstrzygnąć losy dekretu imigracyjnego i jego zgodność z Konstytucją USA. Na konferencji prasowej w Białym Domu Donald Trump oświadczył, że blokada jego dekretu przez sąd okręgowy oraz sąd apelacyjny jest decyzją czysto polityczną, którą zamierza zakwestionować w Sądzie Najwyższym. Dodał również, że jego zdaniem, sprawa jest wygrana, nie było to jednak tak oczywiste, jak mogłoby się wydawać, wnioskując po prezydenckich wypowiedziach. Obecnie w amerykańskim Sądzie Najwyższym zasiada tylko 8 sędziów – 4 z nich mianowali prezydenci lewicowi, a 4 – konserwatywni. Przy założeniu, że sędziowskie głosy rozłożyłyby się zgodnie z podziałem światopoglądowym, dzielącym amerykańską scenę polityczną na Demokratów i Republikanów, moglibyśmy spodziewać się wyniku patowego, czyli 4 do 4. Zgodnie z amerykańskim prawem remis oznaczałby, że w mocy utrzymany zostaje wyrok sądu apelacyjnego. Szalę zwycięstwa na stronę Donalda Trumpa mógłby przechylić 9. sędzia Sądu Najwyższego, jego zatwierdzenie przez Senat blokują jednak Demokraci.
Prezydent, nie chcąc czekać na koniec batalii sądowej, podpisał nowy, nieco bardziej liberalny dekret imigracyjny.
Otwartym pytaniem pozostaje to, jak zareagują na niego dotychczasowi przeciwnicy polityki imigracyjnej Donalda Trumpa. Czas pokaże... Biały Dom udowodnił jednak, że nie zamierza uginać się pod naporem lewicowej opozycji, i jednocześnie pokazał gotowość do pewnych kompromisów. To dobry znak na przyszłość.
Rozszerzona wersja tekstu na: www.niedziela.pl
* * *
Tomasz Winiarski
Student dziennikarstwa, amerykanista, dziennikarz dla Polonii w Stanach Zjednoczonych