Reklama
Pomysł jego zwołania pojawił się znacznie wcześniej. Podobno zastanawiał się nad tym już Pius XII, a nawet Pius XI – jeszcze przed II wojną światową. Ostatecznie jednak dokonał tego Jan XXIII – ku zaskoczeniu wszystkich, miał być bowiem papieżem „przejściowym”. Chyba nikt się nie spodziewał, że powołany na Stolicę Piotrową w wieku 77 lat zdecyduje się podjąć tak wiekopomne i brzemienne w skutki wyzwanie. Czy rzeczywiście ten sobór był potrzebny? Dziś chyba nikt, kto zna nieco historię i wie, w jakim dziejowym momencie znajdował się świat na początku lat 60. ubiegłego wieku, nie ma żadnych wątpliwości. Tkwił wówczas w okowach zimnej wojny, we wrogim klinczu między Zachodem a obozem komunistycznym, był nękany groźbą konfliktu nuklearnego, wstrząsany problemami demograficznymi, przemianami geopolitycznymi, skokowo przyrastającym globalnym ubóstwem, nawarstwiającymi się nierównościami społecznymi i równolegle do nich – prądami wyzwoleńczymi. W dodatku Kościół był systematycznie negowany przez rozwijające się ateizm, marksizm, pragmatyzm czy scjentyzm, musiał się mierzyć z galopującą rewolucją obyczajową, zakwestionowaniem tradycyjnej moralności, rozpadem klasycznego modelu małżeństwa, rodziny oraz ładu społecznego i utratą autorytetu. To, oczywiście, tylko niektóre z przyczyn, jednak na tyle istotne, by w Kościele dojrzało przekonanie, że potrzebny jest nowy sobór, który będzie się skupiał nie na wytykaniu światu kolejnych błędów i potępianiu ich, lecz na wewnętrznej odnowie, aby lepiej odpowiedzieć na wyzwania współczesności.
W ogniu obrad
Reklama
Nie chodziło jednak o to, aby dostosować Kościół do oczekiwań świata. Inaugurując sobór, Jan XXIII powiedział, że czym innym jest doktryna, a czym innym sposób jej wyrażania i że musi się on zmieniać, aby sama doktryna mogła stawać się dla świata bardziej czytelna i zrozumiała. Niewątpliwie papieżowi zależało na klimacie intelektualnej niezależności i otwarciu Kościoła na współczesność, co zresztą dało się zauważyć w samej strukturze soborowej reprezentacji. Do uczestnictwa zostało zaproszonych 3 tys. ojców soborowych, których mieli wspierać teolodzy – doradcy biskupów. Znamienna była również obecność licznych obserwatorów, zarówno duchownych, jak i świeckich, w tym nie tylko katolików. Powołano dwanaście komisji i wypracowano 2 tys. stron wstępnych dokumentów, które miały zostać poddane refleksji w czasie obrad. Te z kolei, rozciągnięte w czasie, trwały 3 lata – od 11 października 1962 r. do 8 grudnia 1965 r. – i obejmowały cztery sesje plenarne oraz intensywną pracę między nimi. Trzeba od razu podkreślić, że w zgromadzeniu na tak wielką skalę, gdzie spotykały się głosy reprezentantów różnych narodowości z ponad 130 krajów, ze wszystkich zakątków świata i z różnych kręgów kulturowych – ludzi o innym doświadczeniu kulturowym, wywodzących się z Kościołów lokalnych o krańcowo odmiennej sytuacji – pełna jednomyślność nie była możliwa do osiągnięcia. Wyodrębniły się więc dwie grupy: większa, która postrzegała sytuację Kościoła w sposób bliski perspektywie papieża, była wrażliwa na realia współczesności, szukała nowych rozwiązań duszpasterskich, była bardziej zorientowana biblijnie i otwarta na dialog ekumeniczny, oraz zdecydowanie mniejsza – przywiązana raczej do monarchicznego kształtu Kościoła i nieufna wobec proponowanego kierunku zmian. Efektem finalnym prac soboru były cztery konstytucje, dziewięć dekretów i trzy deklaracje. Tych szesnaście dokumentów wytyczyło kierunki dalszego rozwoju Kościoła na wiele dziesięcioleci.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Sukcesy i porażki
Co wniósł do rzeczywistości Kościoła Sobór Watykański II? Parafrazując słowa ks. prof. Romana E. Rogowskiego, można powiedzieć, że nauczył teologię pokory. Nie chodzi bowiem tylko o zmiany zewnętrzne, najszybciej zauważalne, np. w sposobie sprawowania liturgii. Chodzi o to, że teologia, nie przestając być Bożą, stała się bardziej ludzka – zajęła się intensywniej człowiekiem, postawiła ludzką egzystencję w centrum problemów Kościoła. Odchodząc od jego superhierarchicznej wizji, posłużono się obrazem wspólnoty – wędrującego razem ludu Bożego, w którym świeccy mają także należne im miejsce i ważną rolę do spełnienia. W liturgii sobór położył akcent na świadome uczestnictwo w niej i na aktywne przeżywanie oraz współtworzenie jej przez wszystkich członków celebracji – nie tylko przez wąską elitę. Wiążąc ze sobą ściślej Pismo Święte i Tradycję, wskazał słowo Boże jako podstawową normę – źródło Objawienia. Podkreślił także wartość dialogu ekumenicznego, a w indywidualnym procesie rozeznawania – wagę sumienia w życiu każdego człowieka. Zwrócił się nie tylko do wiernych, ale również do wszystkich ludzi, podjął najbardziej palące problemy społeczne, nie bojąc się pokazać, co Kościół w Chrystusie ma do zaoferowania współczesnemu światu. Nie znaczy to bynajmniej, że na rzeczywistość posoborową należy patrzeć w różowych okularach. Gdy wprowadzano soborowe zalecenia, nie uniknięto w Kościołach lokalnych rozmaitych nieprawidłowości i nadużyć, czy to na poziomie reformy liturgicznej, czy też organizacji życia poszczególnych wspólnot eklezjalnych. Nie trzeba jednak winić za to soboru, to raczej ludzie przez nieodpowiedzialność, brak wiedzy i kompetencji, a czasami nawet przez złą wolę stali się źródłem zamętu i błędów. To impuls do tego, aby zamiast potępiać i krytykować sobór powrócić do jego ducha i wsłuchać się w jego nauczanie, które dziś wciąż nie zostało w pełni przełożone na język duszpasterskiej praktyki. Zwolennikami takiej drogi byli wszyscy kolejni papieże – od Pawła VI, który sobór kontynuował i zamykał, aż po Franciszka.
Nie opozycja, ale kontynuacja
Zarówno Jan Paweł II, jak i Benedykt XVI byli wielkimi zwolennikami Soboru Watykańskiego II. Ich linię kontynuuje także papież Franciszek. Akcent, który kładzie na ewangelizację, apostolstwo i misyjność Kościoła, na wzmacnianie podmiotowości świeckich, konieczność życzliwego i pełnego szacunku dialogu – w tym również z członkami różnych chrześcijańskich denominacji, z przedstawicielami innych religii oraz ludźmi niewierzącymi – pokazuje, że papież nie szuka nowych, rewolucyjnych lekarstw na kryzys dotykający świata i Kościoła. Raczej wydobywa z dziedzictwa soborowego to, co wciąż kryje w sobie niewykorzystany potencjał. Dotyczy to m.in. kwestii synodalności. W zasadzie od samego początku swego pontyfikatu Franciszek o niej naucza – nie w opozycji do soborowego dziedzictwa, ale w ścisłym nawiązaniu. Kościół synodalny – a więc słuchający, rozeznający, podążający razem wspólną drogą, zjednoczony więzami braterstwa i miłości – to Kościół żyjący dziedzictwem Soboru Watykańskiego II, odkrywający i wprowadzający je w czyn w określonym stylu. Tym bowiem w istocie jest synodalność. Chodzi w niej nie o demokratyzację Kościoła czy tanie nowinkarstwo, lecz o sposób przeżywania daru eklezjalnej wspólnoty – głęboko biblijny i wkorzeniony w tradycję Kościoła. I chyba właśnie w tym tkwi zamysł papieża Franciszka – aby Kościół przyszłości, właśnie przez to, że będzie bardziej synodalny, lepiej i bardziej adekwatnie żył soborową odnową.
Prof. Aleksander Bańka dr hab. filozofii, politolog, świecki lider Centrum Duchowości Ruchu Światło-Życie. Świecki delegat Episkopatu na rozpoczęcie procesu synodalnego.