Reklama
Powszechne oburzenie wywołała niedawno wystawa w Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie, finansowana przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, pod nazwą „British British Polish Polish. Sztuka krańców Europy, długie lata 90. i dziś”. Zaprezentowano tam filmik Jacka Markiewicza pt. „Adoracja Chrystusa”. Można na nim zobaczyć autora, który ociera się nagimi genitaliami o postać Chrystusa ze średniowiecznego krycyfiksu, wypożyczonego w tym celu z Muzeum Narodowego. Oszczędzę czytelnikom obscenicznego dalszego opisu adoracji w wykonaniu Markiewicza. Wystawa jest droga. Pochłonęła ponad 1 mln zł. Minister Bogdan Zdrojewski zapewnił w końcu, że wycofa się z jej finansowania, ale stwierdził również, że na kształt artystyczny prezentowanych „dzieł” nie ma wpływu. Jacek Markiewicz znany jest ze swojej fekalistyczno-seksualnej działalności. Pod egidą swojego mistrza – prof. Grzegorza Kowalskiego w pracy „Kardynał Markiewicz” wystawił czarne prezerwatywy zestawione z cytatem z Pieśni nad Pieśniami, na wystawie w Orońsku wylał własne ekskrementy. „W czystych formalnie pracach zamykał krew, mleko, spermę i krew miesięczną”. Stworzył pracę z ubrań zmarłej matki. „Nasycił je klejem i uformował z nich przestrzenne, regularne moduły”. Na wystawie w 1991 r. pokazywał fotografie przedstawiające własną masturbację i wyeksponował materac posypany mąką. Dla krytyk Doroty Monkiewicz była to „demonstracja samotności ludzkiego ego, dominująca i ostateczna”. Sam autor mówi, że interesują go wydzieliny człowieka. Na co dzień prowadzi hurtownię opakowań jednorazowych w Płocku. Do tej pory, pomimo swoich ekscesów, nie zaistniał jako artysta. Udało mu się tego dokonać dopiero podczas ostatniej wystawy w Centrum Sztuki Współczesnej. Sam Markiewicz tłumaczy powstanie „Adoracji” wynikiem wstrząsu, jakiego doznał, widząc w kościele modlących się ludzi. Ich adoracja odbywała się wobec rzeźby Chrystusa wiszącego na krzyżu. Nie mógł pojąć, jak to możliwe, aby w dzisiejszych czasach oddawać kult martwej rzeźbie. Wyznał swoje credo w „Adoracji”. „Liżąc wielki średniowieczny krucyfiks, dotykając go nagim ciałem, obłapiając go, gdy leży pode mną, modlę się do Prawdziwego Boga”. Trudno zrozumieć, dlaczego zwiedzający wystawę muszą uczestniczyć w jego pokrętnych, chorych doznaniach. To „dzieło” jako praca dyplomowa pochodzi z 1993 r. i dopiero teraz zaistniało w blasku obrazoburczej chwały. Wystawie towarzyszą liczne protesty, do których dołączyła się nawet Liga Muzułmańska RP, domagając się usunięcia pracy profanującej Krzyż. Posłowie złożyli także w tej sprawie wniosek do prokuratury.
Na razie w obronie filmiku Markiewicza głos zabrała etyk prof. Magdalena Środa, twierdząc, że „kołtunie oko cieszy monidło, prosty obraz, najlepiej ikonografia religijna z prowincjonalnych kościołów lub bardzo piękna estetyka częstochowsko-licheńska”. Większość Polaków ma na szczęście kołtuńskie gusty i nie chce zaakceptować bluźnierczych wystąpień performersów. Dyrektor CSW Fabio Cavallucci stwierdził, że nie zamierza usunąć eksponatu z wystawy. Zamieszanie wokół „dzieła” spuentował zdaniem: – Sztuka, która nie porusza do głębi, nie wywołuje dyskusji, nie wzbudza emocji, jest sztuką martwą, reżimową.
Drogowskazy antysztuki
Do czasu, gdy były to emocje (jeżeli w ogóle były), dotyczące projektu Julity Wójcik „Obieranie ziemniaków” w Zachęcie, a polegające na zwykłej codziennej czynności strugania kartofli, można było na tego rodzaju prowokacje machnąć ręką. Inaczej jest, gdy antysztuka sięga po sacrum. Nie byłoby większego sensu zajmować się „sztuką” Jacka Markiewicza, gdyby to był jednostkowy wypadek. Ale już w ostatnich dniach listopada 2013 r. na jednej z kamienic w Nowym Sączu zawisły podobizny anioła i czterech postaci przypominających ukrzyżowanego Chrystusa. Instalacja autorstwa Alberta Załuskiego, zwana happeningiem, ma w miejscu gwoździ czerwone butelki, a głowy postaci to globusy. Wolno Markiewiczowi, wolno i Załuskiemu.
Epatowanie Męką Pańską, Krzyżem, Hostią, prześmiewczymi wizerunkami Jezusa i Matki Bożej ma miejsce nie od dziś. W 2001 r. młoda gdańska plastyczka Dorota Nieznalska w swojej instalacji zatytułowanej „Pasja” umieściła Krzyż z zawieszonymi na nim męskimi genitaliami. Wobec protestu wystawę po miesiącu zamknięto, a do prokuratury wpłynął wniosek w sprawie obrazy uczuć religijnych. Sąd pierwszej instancji wydał wyrok, skazujący Nieznalską na pół roku pozbawienia wolności. Po wniesieniu apelacji sąd wyższej instancji nakazał powtórzenie procesu, w wyniku którego Nieznalska została uniewinniona.
W 2006 r. Nieznalska jeszcze raz chciała zaistnieć obrazoburczą twórczością – tym razem poza granicami naszego kraju. W Salzburgu w Wielki Piątek miała się odbyć impreza, podczas której nagą artystkę rozpostarto by na krzyżu. Do tej profanacji na szczęście nie doszło. Protestował arcybiskup Salzburga, organizacje katolickie i władze lokalne.
O Nieznalskiej zrobiło się cicho. Po kilku latach procesów – w 2010 r. – gdański sąd odrzucił apelację od wcześniejszego uniewinniającego wyroku. Nie dopatrzył się obrazy uczuć religijnych. Pracę artystki uznał za przejaw ekspresji twórczej. Oczyszczona z zarzutów plastyczka udzieliła kilku wywiadów, skarżąc się na lokalny ostracyzm, który wykluczył ją ze środowiska.
Nie można tego powiedzieć o innych „artystach”, którzy nie poczuli się wykluczeni. Sąd warszawski uniewinnił showmenów Kubę Wojewódzkiego i Michała Figurskiego, którzy na antenie Radia Eska Rock szydzili z Krzyża. Sąd uznał, że była to jedynie „kreacja artystyczna”.
Pamiętamy również modne okładki popularnych tygodników społecznych. Mogliśmy na nich zobaczyć półnagiego Palikota w pozie ukrzyżowania, samolot rozpięty na krzyżu, Kubę Wojewódzkiego w cierniowej koronie zrobionej z bombek choinkowych, Nergala przebranego za Ojca świętego, pokazującego satanistyczny gest. Czemu ma to służyć? Drażnieniu chrześcijan i sprawdzaniu, ile jeszcze potrafią znieść? Święte symbole innych religii są chronione. I słusznie, bo trudno sobie wyobrazić, aby wyznawcy islamu czy judaizmu zaakceptowali nawet najmniejszy objaw profanacji ich świętości. Z chrześcijanami można wszystko. Najwyżej pewna część katolików zaprotestuje, napisze ileś tam petycji, które przez salon zostaną wyszydzone. I wszystko wróci do rzeczywistości. Kto by się liczył z moherami, oszołomami, kołtunami? Oni nie są trendy. To ciemnogród, za który na salonach europejskich trzeba się wstydzić. Oni nie rozumieją ekspresji artystycznej. Sztuce nie wolno kneblować ust. Musi być wolna. Ta fałszywie pojęta wolność epatuje różnego rodzaju obsesjami seksualnymi i chorymi obscenicznymi fantazjami. Nadaje się bardziej do gabinetów psychologicznych niż na wystawy.
Współczesne oznacza obrazoburcze
Centrum Sztuki Współczesnej od 2010 r. zostało oddane we władanie przez ministra kultury Włochowi Fabio Cavallucciemu, znanemu ze swoich, mówiąc eufeministycznie, kontrowersyjnych poglądów. W ubiegłym roku zaprezentował on prace swego przyjaciela Maurizio Cattelana. Sprzeciw wywołał bluźnierczy eksponat „Amen”, przedstawiający konia z wbitą w ciało tabliczką z napisem „INRI”. Zdaniem kurator wystawy, na eksponat trzeba patrzeć „w kontekście nowoczesnego spojrzenia na Świętą Rodzinę”. W jakim kontekście trzeba patrzeć na inną pracę Cattelana – pokazaną Polakom w Zachęcie w 2000 r. rzeźbę „La Nona Ora”, przedstawiającą powalonego przez meteoryt papieża Jana Pawła II? Rzeźba wywołała szeroki protest w Polsce. Wokół sprawy toczy się proces, który trwa do dziś. Autor osiągnął swój cel – uzyskał rozgłos i pracę sprzedał za prawie 1 mln dolarów. Znany ze swego nowoczesnego spojrzenia na sztukę były listonosz, kelner i pracownik zakładu pogrzebowego sam nie tworzy swoich prac. Wykonanie koncepcji zleca rzemieślnikom. Dziś ten „artysta” jest jednym z największych objawień nowej sztuki, znanym na całym świecie.
Antysztuka nie zna granic, a zwłaszcza upodobała sobie tematykę religijną. Jeden z jej nowoczesnych twórców – Andres Serrano krzyż włożył do naczynia z moczem. W Legnicy na wystawie srebra monstrancja miała w miejscu hostii prezerwatywę. Dwa lata temu inny wychowanek Grzegorza Kowalskiego – Artur Żmijewski w warszawskim Teatrze Dramatycznym wystawił sztukę „Msza”. Przy wystawionym na scenie ołtarzu aktor w szatach liturgicznych odegrał liturgię Mszy św.
A to tylko kilka najbardziej bulwersujących przykładów. Zastanawiające, że krzewiciele zła mają swoich obrońców nie tylko w gronie wyznawców. Głośna była niedawno sprawa satanisty Nergala, w którego obronie wystąpił nawet ks. Adam Boniecki. Adam Darski dał się poznać ze swojej działalności podczas koncertów. Na jednym z nich podarł Biblię, wrzeszcząc obelżywe słowa. Gdyński sąd go uniewinnił, uzasadniając to znów ekspresją artystyczną. Dziwne stanowisko sądu, bo kodeks karny jasno i przejrzyście mówi: „Kto obraża uczucia religijne innych osób, znieważając publicznie przedmiot czci religijnej lub miejsce przeznaczenia do publicznego wykorzystywania obrzędów religijnych, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności do lat 2”.
Nergal po wyroku uniewinniającym nabrał wiatru w żagle i bryluje na salonach. Głośny był protest Polaków przeciwko jego udziałowi w roli jurora w programie TVP „Voice of Poland”. Pod wpływem presji opinii publicznej prezes TVP Juliusz Braun musiał w końcu skapitulować i do następnej edycji programu nie zatrudnił już Darskiego. Ale jego artystyczna działalność jest nadal niebezpieczna. Nie jest bowiem istotne, czy Nergal jest satanistą, czy przybrał jedynie szokujący kostium. Ważne, że głosi nienawiść, pogardę, nawołuje do przemocy. Bawi się złem, które wciąga niepostrzeżenie. Satanizm szerzy się nie tyle poprzez zgłębianie „Biblii Szatana” Antona Szandora La Veya, ile przez proste, prymitywne hasła, zrozumiałe dla wszystkich. A w tym Nergal jest bardzo dobry. Jego zdjęcia jako rozpiętego na krzyżu, zdjęcia dzieci z zaszytymi ustami, jego wulgarne, grafomańskie teksty piosenek wzywające do mordowania chrześcijan, jego happeningowe wygłupy, podczas których parodiuje Jezusa uzdrawiającego chorych – nie pozostawiają żadnej wątpliwości, z kim mamy do czynienia. Szerzenie satanizmu powinno być karane. Niestety, do tej pory nie udało się zlikwidować tej luki prawnej.
Jak zło wchodzi niepostrzeżenie i z czasem ogarnia masy ludzkie, mogliśmy się przekonać podczas żałoby narodowej na Krakowskim Przedmieściu. Może wtedy otworzono furtkę fali profanacji, zdziczenia. Grupa harcerzy z własnej woli postawiła przed Pałacem Prezydenckim krzyż, który miał być zaczynem dla przyszłego pomnika ku czci poległych w katastrofie smoleńskiej. Wszyscy myśleli, że może to być początek pewnego pojednania narodowego. Ale tłum modlących się w tym miejscu ludzi zaczął przeszkadzać. Polacy dowiedzieli się, że krzyż ma być przeniesiony do kościoła. I odtąd rozpoczął się żenujący spektakl pod pałacem. Ludzie broniący krzyża zostali wyszydzeni, opluci, poniżeni. Podczas jednego z sierpniowych wieczorów urządzono „cyrk” na Krakowskim Przedmieściu. Zmontowano krzyż z puszek po piwie, zawieszono na nim misia, na transparentach pisano bluźniercze hasła. Wszystko w dzikim wrzasku i pląsach, obscenicznych gestach. Modlących się ludzi lżono, przypalano papierosami, sikano na znicze. Wszystko to działo się przy milczącej obecności straży miejskiej. Od premiera usłyszeliśmy jedynie, że był to swoisty happening. Prezydent milczał. A potrzeba było tak niewiele, aby ukrócić te gorszące sceny wokół krzyża: wydać pozwolenie na budowę pomnika, który powinien stanąć w tym miejscu, a wtedy krzyż ludzie sami przenieśliby do kościoła. Tym smutniejsze jest, że prezydent jest praktykującym katolikiem i jego moralnym obowiązkiem było nie dopuścić do profanacji krzyża. A tak, droga złu została otwarta. Lawina bluźnierstw i profanacji ruszyła. Skutki tego odczuwamy wszyscy, bo zdaniem bp. Wiesława Meringa, „to, że nie wierzy się w szatana, nie znaczy, że jesteśmy od niego bezpieczni. Ludzie, jeśli odrzucą Boga, uwierzą we wszystko. We wróżki, amulety, przesądy, w szatana wreszcie. Obecność złego ducha jest tak przejmująca, tak potrafi człowieka zniewolić, że cierpienie jest potem niewyobrażalne”.
Pomóż w rozwoju naszego portalu