Życie w chilijskim slumsie to zupełnie inna rzeczywistość niż ta, którą znamy w Polsce. Zagryzające się wychudzone psy na chodnikach. Osoby (czasem nawet dzieci) z bronią w ręku. Nieustannie unoszący się w powietrzu zapach palonych narkotyków. To rzeczywistość Porvenir Bajo – najbardziej niebezpiecznej dzielnicy Valparaiso, miasta portowego Chile. Zostałem tam posłany na misję z Domami Serca, aby w tym trudnym miejscu, gdzie brakuje nadziei, szerzyć miłość, podtrzymywać wiarę w to, że jest w życiu sens.
Trudna ziemia
Chile to kraj, gdzie społeczeństwo jest niezwykle doświadczone różnymi tragediami – chodzi przede wszystkim o trzęsienia ziemi i tsunami. W mieście, w którym żyłem, port był bramą do rozprowadzania narkotyków na całą Amerykę Południową. Dzieci już w wieku 12 lat sięgają po używki. Innym problemem jest przestępczość. Raz na jakiś czas dowiadywaliśmy się, że ktoś z sąsiedniej ulicy czy polskiego sektora został zamordowany. Nam szczęśliwie nic nie groziło, ale trudne historie rodziły się nieustannie. Tomas, syn jednej z naszych przyjaciółek, został zastrzelony na ulicy. Zmarł w ramionach Wiliama, swojego 5-letniego syna, który od tej pory nikogo nie chce przytulać – przypomina mu to tę traumatyczną sytuację, kiedy żegnał w swoich ramionach postrzelonego ojca.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Chile jest trzecim – po Urugwaju i Kubie – najbardziej zsekularyzowanym krajem obu Ameryk. Wiara w Jezusa jest tutaj prawdziwie wąską ścieżką. W ostatnich latach spalono kilka kościołów, zdewastowano wiele innych. W centrum chyba każdy budynek był opatrzony napisem typu „wszystkich was pozabijamy”.
Misja – uczynić z serca dom
Czternaście miesięcy w Chile było czasem odkrywania mojego „nowego ja”. Żyłem w Domu Serca; nie tylko w jego czterech ścianach, ale przede wszystkim jego charyzmatem, na który składają się trzy elementy: apostolat, modlitwa i wspólnota. Mieszkaliśmy tam w międzynarodowym gronie (przez cały okres misji byłem jedynym Polakiem). W zależności od czasu wspólnotę tworzyło od trzech do pięciu osób. Nasz dzień zaczynaliśmy od Jutrzni o godz. 7.30, po której jedliśmy śniadanie. Potem każdy z nas po kolei przez godzinę adorował Najświętszy Sakrament w naszej kaplicy. W czasie, kiedy jedni byli na adoracji, pozostali mogli ugotować obiad, zrobić zakupy, zadbać o ogród. Była to też przestrzeń czasowa, podczas której w zasadzie każdego dnia ktoś przychodził porozmawiać. O godz. 12.30 jedliśmy obiad, potem odmawialiśmy Różaniec. Następnie ruszaliśmy w dzielnicę, aby odwiedzić przyjaciół lub animować czas dzieciakom na boisku czy w naszym domu. O godz. 19 jechaliśmy na Mszę św., potem odmawialiśmy Nieszpory i po nich zasiadaliśmy do wspólnej kolacji, na której gościliśmy często osoby z naszej dzielnicy. Dzień kończyliśmy kompletą lub pieśnią do Maryi.
Reklama
Bardzo szybko się przekonałem, że ten znaczny czas, który poświęcaliśmy modlitwie, był nam po prostu niezbędny. W oderwaniu od mojego kraju, mojej rodziny, pasji, moich przyzwyczajeń stworzyła się przestrzeń, w którą mógł wejść Bóg. Czas spędzony w kaplicy nie był czasem wewnętrznego motywowania się, czyszczenia pamięci z sytuacji, o których chciałoby się zapomnieć. To zawsze było spotkanie, w którym On mógł dysponować moim czasem i mną samym. Przemawiał do głębi duszy. Wspomagał swoją obecnością.
Sprawczość jest w nas
Reklama
Wyjazd na misję na drugi koniec świata zdawać się mógł wielkim projektem ewangelizacyjnym. W rzeczywistości jednak radykalne życie Ewangelią oznaczało dla mnie proste odkrywanie Jezusa w najdrobniejszych rzeczach, mimo że na tak odległej ziemi. Czym się to przejawiało? Kupowaniem na targu owoców i warzyw u czarnoskórych, którzy choć sprzedawali produkty w tej samej cenie i jakości co biali, to ich stoiska były permanentnie opustoszałe. Opuszczeniem gromadki świetnie bawiących się dzieci dla tego jednego chłopca na uboczu, który potrzebował wtedy zauważenia. Wysłuchaniem starca, którego trudno było zrozumieć, bo nie miał zębów i używał słów niemożliwych do zrozumienia dla obcokrajowca. Uświadomiłem sobie, że życie Ewangelią jest możliwe w każdej sytuacji – przy herbacie, w drodze, w czasie odpoczynku i, oczywiście, w czasie modlitwy. Doświadczyłem, że Bóg daje tę słodycz i radość z życia. Doświadczałem tego szczególnie w sytuacjach, gdy mnie, ośmielonemu, przychodziło zetrzeć łzę z policzka niewinnego dziecka. Gdy od pierwszego pojawienia się w dzielnicy, bez względu na wiek, wszyscy mówili do mnie „wujku”. Chociaż beznadziejnie grałem w piłkę i wpuszczałem kolejną bramkę, chłopaki z boiska znów się cieszyli, kiedy do nich przychodziłem. A to wszystko w nagrodę tylko za to, że spróbowałem żyć tym, co zaproponował mi Bóg. Na tym właśnie polegała nasza misja – na prostej obecności, na trwaniu przy drugim człowieku, bezwarunkowo. Jak Maryja pod krzyżem. Niewiele mogła zrobić, ale Jej jedynym powołaniem w tym momencie było trwać przy Jezusie. Stąd też Domy Serca nie są od wielkich projektów, ale proponują prosty charyzmat obecności. Trwać i być dla drugiego. Byliśmy dla wszystkich, którzy w tym momencie tego potrzebowali.
Potrzeb było co niemiara, szczególnie w tak trudnej dzielnicy. Jednym z naszych bliższych przyjaciół był Mimi – 23-latek z porażeniem mózgowym, który przychodził do nas na herbatę, czasem nawet kilkakrotnie w ciągu dnia. Mimi trzymał u nas swoje leki, cyklicznie prosił mnie też o pomoc w goleniu się. Dla takich osób jak Mimi Dom Serca często był jedynym miejscem, które mogły odwiedzić w swojej dzielnicy i poczuć się bezpiecznie. Była też Laurita – opuszczona przez rodzinę w momencie, kiedy otrzymała diagnozę nowotworu. Usłyszała tylko: „a na co mi chora kobieta w domu?”. Wtedy trafiła na nas. Takich historii było znacznie więcej.
Moje 14 miesięcy spędzonych w Chile było czasem uświadamiania sobie, jak niewiele potrzeba, by móc zmieniać świat. Zobaczyłem, że slums istnieje nie tylko w Chile. Zrozumiałem, jak często samo moje serce zamienia się w slums. Zobaczyłem slums wśród moich najbliższych – ile w nich depresji, samotności, braku poczucia własnej wartości. Misja z Domami Serca pomogła mi zrozumieć, że całe nasze życie jest misją, i dopóki żyjemy – codziennie jesteśmy do niej powoływani i zdolni. Sprawczość jest w nas. Bóg ją w nas zasiał i każdego powołuje do kochania. Misja z Domami Serca dała mi przekonanie, że nie trzeba wielkich rzeczy. Wystarczy być. A doskonałym przykładem jest sam Bóg, który od początku ukazywał swoją istotę, dając się poznać człowiekowi w prostych słowach i przekazie: „Jestem, Który Jestem”.