Konstytucja RP w art. 68 gwarantuje nam prawo do ochrony zdrowia oraz równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej finansowanej ze środków publicznych. W ostatniej dekadzie nakłady na ochronę zdrowia - jeśli weźmie się pod uwagę liczby bezwzględne - nieustannie rosły. W 2007 roku było to 50 mld zł, w 2010 - 66,5 mld, w 2014 - 79 mld, a w roku ubiegłym już ok. 87 mld zł. Jeśli jednak weźmie się pod uwagę udział tych wydatków w PKB, to wzrost nakładów nie jest już tak oczywisty. Pomiędzy 2007 a 2009 rokiem zauważalna była tendencja wzrostowa. Wtedy to aż 4,8 proc. PKB przeznaczane było na ochronę zdrowia. W kolejnych latach, do roku 2012, udział ten wyraźnie spadł do poziomu 4,3 proc. PKB. Dziś wynosi 4,5 - 4,7 proc. PKB.
Reklama
Skoro kwoty, które pochłania system opieki zdrowotnej są tak wysokie, to skąd powszechne przekonanie o niedofinansowaniu służby zdrowia? Odpowiedź można znaleźć w raporcie Komisji Europejskiej i Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD). Statystycznie na jednego mieszkańca Polski wydatki związane z publiczną ochroną zdrowia szacuje się na 1 tys. 259 euro. Mniej wydają tylko w Chorwacji, Bułgarii, na Łotwie i w Rumunii. Dla porównania - w Luksemburgu jest to 6 tys. 023 euro. Co więcej, nasze 4,5 - 4,7 proc. PKB na publiczną służbę zdrowia to piąty najgorszy wynik w Unii Europejskiej. Mniej wydają: Rumunia, Litwa, Łotwa i Cypr. W skali światowej daje nam to miejsce 70. Więcej na zdrowie z publicznych pieniędzy wydają np. w Czechach (6,26 proc.), na Słowacji (5,84 proc.) czy na Węgrzech (4,88 proc. PKB).
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Protestujący od kilku miesięcy lekarze rezydenci domagali się skokowego wzrostu nakładów do 6,8 proc. PKB - w liczbach bezwzględnych to ok. 38 mld zł więcej niż obecnie. Tymczasem Wieloletni Plan Finansowy Państwa zakłada dojście do poziomu 6 proc. PKB dopiero w roku 2025. W wyniku negocjacji i osiągniętego porozumienia ustalono, że wzrost nakładów na ochronę zdrowia do 6 proc. PKB nastąpi do roku 2024. Mimo wszystko jest to odległa przyszłość, a pieniędzy brakuje już dziś.
Publiczną służbę zdrowia uzupełniają oczywiście świadczeniodawcy prywatni. Według szacunków na prywatną służbę zdrowia w Polsce wydajemy ok. 30 mld zł rocznie. W kwocie tej są zarówno ubezpieczenia komercyjne, ryczałty (np. pracownicze) w prywatnych zakładach opieki medycznej, jak i opłaty wnoszone bezpośrednio przez pacjentów podczas wizyt w niepublicznych przychodniach.
Reklama
Brak środków musi się przełożyć na jakość i dostępność usług w sektorze publicznym. Według Fundacji Watch Health Care średnio pacjenci w Polsce czekają trzy miesiące na świadczenie zdrowotne. Słowo „średnio” jest tu kluczowe, jeśli bowiem przyjrzeć się kolejkom do lekarzy specjalistów okazuje się, że czas oczekiwania jest zdecydowanie dłuższy. Na wizytę u ortopedy polski pacjent czeka 9,5 miesiąca, a do lekarza chorób zakaźnych 6,9 miesiąca. Jeszcze gorzej jest jeśli weźmie się pod uwagę zabiegi operacyjne. Średni czas oczekiwania na protezoplastykę stawu kolanowego to 42,9 miesiąca (prawie 4 lata), a na operację usunięcia zaćmy 22,4 miesiąca (niemal 2 lata).
Polskie 87 mld zł na służbę zdrowia ma bezpośredni wpływ także na kondycję poszczególnych placówek. Według różnych szacunków zadłużenie szpitali to ok. 10 mld zł, a wierzytelności do natychmiastowej spłaty sięgają ok. 2 mld zł. Kłopoty finansowe placówek medycznych mają bezpośrednie przełożenie na jakość a często i zakres oferowanych usług. Gdy bowiem brakuje pieniędzy na bieżącą działalność trudno sobie wyobrazić zakup nowoczesnego sprzętu. Stąd w Polsce na milion pacjentów przypada np. 16 tomografów komputerowych. W Japonii jest ich ponad sto. Jeszcze gorzej jest z rezonansem magnetycznym - mniej niż siedem na milion (w USA prawie 40).
W powszechnym przekonaniu lekarze w Polsce są dobrze wynagradzani. Wspominany już protest rezydentów nieco obalił ten mit. Odpowiedź na pytanie ile średnio zarabia lekarz nie jest łatwa. Pensja zależy bowiem od ilości dodatkowych dyżurów, rodzaju umowy, liczby etatów czy innych premii. Gdyby brać jednak pod uwagę tylko wynagrodzenie z jednego stosunku pracy to średnia ta wynosi 3 tys. 207 zł brutto.
Reklama
W przypadku medyka po specjalizacji I stopnia przeciętne wynagrodzenie oscyluje wokół 3,4 tys. zł brutto. Uzyskując II stopień specjalizacji lekarz może liczyć na ok. 4 tys. zł brutto. By jednak zdobyć specjalizację potrzeba szereg kursów i szkoleń, a te nie są bezpłatne. Przykładowo: kurs diagnostyki USG narządów jamy brzusznej to koszt ok. 2,6 tys. zł. W takiej sytuacji jedynym rozwiązaniem dla wielu lekarzy są dodatkowe dyżury i zatrudnienie w kilku placówkach, co skutkuje zmęczeniem po wielogodzinnych lub nawet kilkudniowych dyżurach, kolejno na oddziale szpitalnym, na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym czy w placówce świadczącej nocną i świąteczną pomoc medyczną. Efektem jest zmęczenie, a to skutkuje większą podatnością na błędy. Każdego roku w Polsce notuje się ok. 3,5-4,5 tys. roszczeń dotyczących błędu medycznego. Średnio 25 proc. z nich kończy się uwzględnieniem powództwa w całości lub części.
Podniesienie wydatków na służbę zdrowia, a co za tym idzie także wynagrodzenia lekarzy, nie rozwiąże jednak wszystkich problemów. Jedną z bolączek rodzimej opieki zdrowotnej jest brak odpowiedniej liczby medyków. Problem ten ujawnił się ze szczególną mocą, gdy lekarze rezydenci masowo zaczęli wypowiadać tzw. klauzule opt-out. Pozwalały one lekarzom na pracę powyżej 48 godzin tygodniowo. Wypowiadanie klauzuli doprowadziło do problemów z obsadą dyżurów lekarskich i ograniczenia lub zawieszenia działalności już kilku oddziałów szpitalnych. Kłopoty mają placówki w Bielsku-Białej, Krakowie, Białymstoku, Giżycku czy Oleśnie.
Ministerstwo Zdrowia zobowiązało się, że w ciągu najbliższej dekady doprowadzi do likwidacji konieczności stosowania klauzuli opt-out. Jej wypowiadanie, a zrobiło to ok. 4 tys. lekarzy rezydentów, przyczyniło się nie tylko do kłopotów z obsadą na oddziałach szpitalnych, ale także do realnego wzrostu kosztów. Tam, gdzie rezydencji wypowiedzieli klauzule, dla zapewnienia właściwej opieki pacjentom, dyżury musieli przejąć lekarze z wyższych specjalizacji, a ci po prostu są drożsi, co uszczupla i tak napięte budżety szpitali.
Według danych Centralnego Rejestru Lekarzy RP należącego do Naczelnej Rady Lekarskiej w Polsce czynnych zawodowo na koniec grudnia 2017 roku było ponad 135 tys. lekarzy. Większość stanowią kobiety (57 proc.). 12 procent to lekarze w wieku 51-55 lat.
Reklama
Według raportu Komisji Europejskiej i Organizacji Współpracy Gospodarczej i na tysiąc mieszkańców Rozwoju w Polsce przypada 2,3 lekarza - najmniej w UE. Średnia europejska to 3,5, ale np. w Austrii jest to 5,1 a w Grecji nawet 6,3 na tysiąc mieszkańców.
Jeśli chodzi o ogólną liczbę pracowników ochrony zdrowia to na tysiąc Polaków przypada ich 25. Mniej jest tylko w Chile (22 osoby) i Meksyku (13). Najlepiej jest w Norwegii, gdzie na każdy tysiąc mieszkańców przypada ok. 100 osób zatrudnionych w służbie zdrowia.
Jedną z przyczyn jest niska liczba absolwentów studiów medycznych. Statystyki nie pozostawiają złudzeń - każdego roku uczelnie opuszcza ok. 3,5 tys. przyszłych medyków, czyli niespełna 20 na 100 tys. mieszkańców, co plasuje nas w europejskim ogonie. Mniej lekarzy kształcą jedynie w Bułgarii czy Grecji.
Nie można jednak zapominać o emigracji medyków. Jednoznacznych danych nie ma, ale pewne wyobrażenie o skali problemu dają informacje z Naczelnej Izby Lekarskiej, która wydaje zaświadczenia o posiadaniu przez lekarza odpowiednich kwalifikacji, co z kolei pozwala na podjęcie pracy za granicą. W 2016 roku NIL wydała takich dokumentów 694. W roku 2015 - 836. Nie oznacza to jednak, że wszyscy, którzy o dokumenty wystąpili pracują za granicą.
Reklama
Jednym z problemów, które spędzają sen z lekarskich powiek jest powszechna biurokracja. Stykają się z nią także pacjenci. „Papierologia”, a często także „zeszytologia” to codzienność polskiej służby zdrowia. Każdy z pacjentów spotkał się zapewne z zeszytem, będącym we władaniu rejestratorki w przychodni, w którym zapisywani są pacjenci na wizyty do specjalisty. Istnieje co prawda elektroniczny Ogólnopolski Informator o Czasie Oczekiwania na Świadczenia Medyczne, ale każdy kto próbował skorzystać z tego narzędzia wie jak bardzo jest ono nieprecyzyjne. Najpewniejszy jest zawsze zeszyt w rejestracji.
Brak centralnego i skutecznego systemu powoduje, że pacjenci - często zapisując się w kilku miejscach na raz (bo może będzie szybciej) - tworzą wirtualne kolejki, blokując dostęp do specjalistów. Można już co prawda w niektórych przychodniach podstawowej opieki zdrowotnej zapisach się przez internet, ale ten kanał pozwala często tylko np. na zapis na wizytę w kolejnym tygodniu. Gdy od kilku dni mamy gorączkę to raczej nie będziemy czekać kolejnych siedmiu dni. Pozostaje wstać wczesnym rankiem, stanąć w kolejce i „pobrać numerek”, by móc umówić wizytę na ten sam dzień u lekarza podstawowej opieki zdrowotnej.
Biurokracja nie omija samych medyków. Z raportu „E-zdrowie oczami Polaków”, który przygotowany został na zlecenie LekSeek Polska, wynika, że podczas 20-minutowej wizyty aż 16 minut lekarz musi poświęcić na czynności organizacyjne (szukanie historii choroby, wypisanie recept, zwolnień, uzupełnienie danych osobowych). Na zbadanie pacjenta i rozmowę z nim pozostają niespełna 4 minuty. Informatyzacja rodzimej ochrony zdrowia jest w powijakach, co przyznał sam minister Łukasz Szumowski.
Reklama
Pomocą miały być sekretarki medyczne. Do ich zadań należy m.in. obsługa korespondencji, wsparcie pracowników kliniki czy umawianie pacjentów na zabiegi, ale także prowadzenie dokumentacji medycznej. Zawód ten jest wciąż mało popularny. Resort zdrowia zobowiązał się do promowania tego stanowiska, tak by odciążyć lekarzy. Prowadzący pacjenta musi jednak skontrolować przygotowaną przez sekretarkę medyczną dokumentację. Co więcej, to sam lekarz bierze odpowiedzialność za wprowadzone dane.
Od 1989 roku fotel ministra zdrowia zajmowało 19 osób (obecny minister jest 20., ale dwukrotnie, najpierw w rządzie Leszka Millera a potem w drugim rządzie Marka Belki, funkcję tę pełnił Marek Balicki). Najkrócej ministrem zdrowia był Wojciech Rudnicki (zaledwie 17 dni), a najdłużej Ewa Kopacz (1452 dni). Żaden z ministrów nie przetrwał pełnej kadencji, za to każdy raczej doraźnie rozwiązywał pojawiające się problemy, jak strajki lekarzy czy pielęgniarek, niż próbował wypracować rozwiązania systemowe. W efekcie mamy niewydolny, niedofinansowany i chaotyczny system opieki zdrowotnej.
Obecny minister Łukasz Szumowski ma świadomość, że w dwa lata (tyle pozostało do zakończenia kadencji) nie zmieni całkowicie ochrony zdrowia. Przyznał to podczas styczniowych obrad sejmowej komisji zdrowia. Zatem ponownie czeka nas raczej łatanie największych dziur w systemie niż jego gruntowna i całościowa reforma. Należy mieć jednak nadzieję, że Łukasz Szumowski na tyle ustabilizuje służbę zdrowia w Polsce, że kolejny minister - bez względu na to jaki obóz polityczny będzie reprezentował - będzie mógł podjąć się wielkiej reformy całego systemu, w przygotowaniu której uczestniczyć będą wszystkie zainteresowane strony. Jeśli takie dzieło nie uda się w najbliższych latach, a demografia nie jest tu naszym sprzymierzeńcem (wzrasta liczba osób starszych w stosunku do tych, którzy są aktywni na rynku pracy, a co za tym idzie rosnąć będą koszty ochrony zdrowia), czeka nas prawdziwa katastrofa systemu opieki zdrowotnej.